Выбрать главу

Powiedziałam energicznie:

— Tego właśnie chcę!

— Jesteś dzielną dziewczyną — odrzekł na to malarz. — A teraz pochyl się trochę na bok… o tak.

Ten malarz lubił mnie bardzo na swój sposób; i może gdyby nie wyjechał z Rzymu i pozostał nadal moim powiernikiem, dawałby mi dobre rady i moje sprawy przybrałyby inny obrót. Ale narzekał stale na trudności ze sprzedażą obrazów i korzystając z okazji, że w Mediolanie urządzano mu wystawę, wyjechał tam na stałe. Usłuchałam jego rady i byłam w dalszym ciągu modelką. Ale inni malarze nie byli tacy mili i uprzejmi jak on i nie miałam ochoty rozmawiać z nimi o moim życiu. Było to zresztą życie istniejące wyłącznie w mojej wyobraźni, składające się ze snów, marzeń i nadziei, bo w owym okresie nie przydarzyło mi się nic nowego.

Rozdział 2

Byłam więc w dalszym ciągu modelką, chociaż matka sarkała na mnie, że za mało zarabiam. W owym czasie była stale w złym humorze i chociaż mi tego nie mówiła, wiedziałam, że główną przyczyną jej niezadowolenia jestem ja. Jak już wspominałam, wielką stawką jej życia była moja uroda i spodziewała się Bóg wie jakich sukcesów i pieniędzy; zawód modelki traktowała jako pierwszy stopień, po którym nastąpić miał dalszy ciąg, bo, według jej stałego powiedzenia, „jedno wiąże się z drugim”. Widząc, że jestem nadal skromną modelką, była rozgoryczona i miała do mnie żal, jak gdybym przez swój brak ambicji odebrała jej pewny zarobek. Naturalnie nie mówiła mi wprost tego, co myśli, ale dawała mi to do zrozumienia opryskliwym zachowaniem, aluzjami, westchnieniami, smutnymi spojrzeniami, jednym słowem, na wszystkie możliwe sposoby. Był to nieustający szantaż; zrozumiałam wówczas, dlaczego tyle dziewcząt prześladowanych stale w taki właśnie sposób przez ambitne i zawiedzione w swoich nadziejach matki ucieka nagle z domu, oddając się pierwszemu lepszemu mężczyźnie, byle tylko skończyć raz na zawsze z tym piekłem. Oczywiście matka postępowała tak dlatego, że mnie kochała; ale było to uczucie, jakie miewają gospodynie dla kur, które dobrze się niosą; a gdy kury przestaną się nieść, gospodynie zaczynają ważyć je w ręku i zastanawiają się, czy nie opłaciłoby się ich zarżnąć na rosół.

Jak nieświadomym i nieskończenie cierpliwym jest się w okresie wczesnej młodości! Miałam wtedy okropne życie i wcale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wszystkie pieniądze zarobione za długie, męczące, nudne godziny pozowania oddawałam matce; a wolne chwile, kiedy nie musiałam siedzieć nago, zmarznięta i obolała, spędzałam pochylona nad maszyną do szycia, nie odrywając oczu od igły, żeby pomóc matce w robocie. Pracowałam do późna w noc i wstawałam o świcie, bo pracownie były daleko, a pozowanie rozpoczynało się wczesnym rankiem. Zanim wyszłam do pracy, słałam łóżko i pomagałam matce sprzątać mieszkanie. Byłam doprawdy niezmordowana, uległa i cierpliwa; a przy tym zawsze pogodna, wesoła i cicha, nie znałam uczucia zawiści ani zazdrości. Przepełniała mnie wdzięczność i łagodność, cechy właściwe młodości. Nie widziałam szpetoty naszego mieszkania, nie raził mnie obszerny pusty pokój służący jako szwalnia, ze stojącym na środku dużym stołem, zawalonym resztkami materiałów, ani ciemne, obdrapane ściany, najeżone gwoździami, na których wisiały rozmaite łachy, ani wyplatane dziurawe krzesła. W sypialni nad małżeńskim łóżkiem, w którym sypiałam z matką, rozlewała się na suficie duża plama wilgoci, z której podczas deszczu kapała na nas woda. W małej czarnej kuchence zawsze pełno było brudnych talerzy i garnków, których matka, mało dbająca o gospodarstwo domowe, nigdy nie zmywała od razu. Nie wiedziałam, że się poświęcam, że żyję pozbawiona jakichkolwiek rozrywek, miłości, przywiązania. Kiedy pomyślę o tym, jaką dobrą, niewinną dziewczyną byłam wówczas, ogarnia mnie współczucie dla siebie samej, odczuwam taki sam smutek i bezradność, jak podczas czytania niektórych powieści, gdzie szlachetny bohater boryka się z losem i chciałoby się mu pomóc, chociaż to niemożliwe. Ale tak się już dzieje, że dobroć i niewinność jakoś nie są mężczyznom potrzebne; i czyż jedna z zagadek życia nie polega na tym, że wrodzone zalety, wychwalane przez wszystkich, stają się właśnie źródłem wielkiej niedoli w życiu.

Wtedy łudziłam się, że spełnią się moje marzenia o wyjściu za mąż i założeniu rodziny. Co rano wsiadałam do tramwaju na placu, nie opodal naszego domu, gdzie wśród innych budynków stały także długie, niskie garaże. Widywałam tam zawsze o tej porze młodego chłopca, który czyścił swój samochód i przyglądał mi się z zainteresowaniem. Był bardzo przystojny. Miał twarz śniadą, delikatną, regularną, prosty mały nos, czarne oczy, pięknie zarysowane usta i białe zęby. Ogromnie przypominał znanego wówczas amerykańskiego aktora filmowego i dlatego zwróciłam na niego uwagę, a początkowo brałam go nawet za kogoś lepszego, bo był elegancko ubrany i zachowywał się skromnie i wytwornie. Myślałam, że jest człowiekiem zamożnym i że samochód należy do niego, słowem, że jest jednym z tych „panów”, o których tak często mówiła matka.

Bardzo mi się podobał, ale myślałam o nim tylko wtedy, kiedy go spotykałam, potem, wśród bieganiny po pracowniach malarskich, zapominałam o jego istnieniu. Nie zdawałam sobie sprawy, że uwiódł mnie samymi tylko spojrzeniami. Pewnego ranka, kiedy jak zwykle czekałam na tramwaj, usłyszałam szept „kici, kici”, jak woła się koty; obejrzałam się i zobaczyłam go w samochodzie, zapraszającego mnie uprzejmym gestem, żebym usiadła przy nim. Nie wahałam się ani przez chwilę i z bezmyślną uległością, która mnie samą zdziwiła, podeszłam do auta. Otworzył drzwiczki; wsiadając zobaczyłam jego dłoń opartą o otwarte okno; była duża i spracowana, z połamanymi brudnymi paznokciami i wskazującym palcem pożółkłym od nikotyny, ręka mężczyzny pracującego fizycznie. Ale nie powiedziałam nic i wsiadłam.

— Dokąd mam panią zawieźć? — zapytał zatrzaskując drzwiczki.

Podałam mu adres jednej z pracowni. Zauważyłam, że ma miły głos, który mi się spodobał, mimo że wyczuwałam w nim jakąś nienaturalną i fałszywą nutę. Odpowiedział:

— Możemy się trochę przejechać… jest jeszcze bardzo wcześnie. A potem zawiozę panią, gdzie pani sobie życzy. — Samochód ruszył.

Wyjechaliśmy z naszej dzielnicy aleją ciągnącą się wzdłuż murów, przejechaliśmy długą ulicę zabudowaną składami towarów i maleńkimi domkami i w końcu znaleźliśmy się wśród pól. Tutaj dodał gazu i zaczął pędzić jak szalony po drodze wysadzanej dwoma rzędami platanów. Co chwila, nie patrząc na mnie, wskazywał na szybkościomierz. „Jedziemy teraz osiemdziesiąt… dziewięćdziesiąt… sto… sto dwadzieścia… sto trzydzieści…” Chciał oszołomić mnie szybkością, ale ja byłam niespokojna, bo spieszyłam się na pozowanie i bałam się, że samochód się zepsuje i staniemy wtedy w szczerym polu. A tymczasem on nagle zahamował, zgasił motor i odwrócił się w moją stronę:

— Ile pani ma lat?

— Osiemnaście — odpowiedziałam.

— Osiemnaście… Myślałem, że więcej. — Miał rzeczywiście nienaturalny głos, który chwilami, dla podkreślenia jakiegoś słowa, obniżał, jak gdyby mówił sam do siebie albo zwierzał się z jakiegoś sekretu. — A jak pani na imię?