— Adriana… A panu?
— Gino.
— A czym pan jest? — zapytałam.
— Jestem handlowcem — odpowiedział bez chwili wahania.
— A ten samochód jest pana własnością?
Spojrzał z pewną wzgardą na samochód i oświadczył:
— Tak, to mój samochód.
— Nie wierzę w to — odpowiedziałam szczerze.
— Nie wierzy pani… o moja piękna — odrzekł bez cienia zmieszania i zniżając głos powtórzył zdumionym i żartobliwym tonem: — O moja piękna… a dlaczego?
— Pan jest szoferem.
Starał się podkreślić jeszcze bardziej swoje pełne ironii zdumienie:
— Niesłychane rzeczy mi pani mówi… proszę, proszę… Szofer… A co pani nasunęło tę myśl?
— Pańskie ręce.
Spojrzał na swoje ręce nie tracąc rezonu i odpowiedział:
— Nic nie da się ukryć przed panią… Ale co za oko!… No tak, jestem szoferem, to prawda…. W porządku?
— Nie, nie w porządku — odpowiedziałam niechętnie. — Proszę mnie natychmiast odwieźć do miasta.
— Ale dlaczego? Gniewa się pani na mnie za to, co powiedziałem? Że jestem handlowcem?
W tej chwili rzeczywiście byłam na niego zła, sama nie wiedząc dlaczego i właściwie wbrew własnej woli.
— Nie mówmy o tym więcej… i proszę mnie odwieźć z powrotem.
— Przecież to był żart… Nie można sobie pożartować?
— Nie lubię takich żartów.
— Ach, jaka z pani złośnica… Ja myślałem sobie tak: „Ta panienka to może jakaś księżniczka… Jeżeli się dowie, że jestem tylko biednym szoferem, nie będzie chciała na mnie patrzeć. Trzeba jej powiedzieć, że jestem handlowcem”.
Były to chytrze obmyślone słowa, pochlebne, wyrażające jego podziw dla mnie. Poza tym powiedział to tak miło, że podbił mnie od razu.
— Nie jestem księżniczką — odrzekłam. — Sama zarabiam na życie, jestem modelką… tak jak pan szoferem…
— Co to znaczy: modelką?
— Chodzę do pracowni malarzy, rozbieram się do naga i oni rysują mnie i malują.
— Ale czy pani ma matkę? — zapytał ze sztucznym przejęciem.
— Oczywiście, że mam… A dlaczego?
— I pani matka pozwala, żeby się pani rozbierała w obecności mężczyzn?
Nigdy nie przeszło mi przez głowę, zresztą całkiem słusznie, żeby w moim zawodzie było coś niewłaściwego, ale spodobały mi się tego rodzaju zapatrywania, dobrze świadczące o jego moralności i solidności. Jak już wspominałam, spragniona byłam tylko jednego: spokojnego życia, a on był na tyle sprytny, że wyczuł doskonale (do dzisiaj nie wiem, jak do tego doszedł), o czym ma ze mną mówić, a o czym nie. Inny, nie mogłam powstrzymać się od tej myśli, zacząłby żartować sobie ze mnie albo okazałby niedyskretne podniecenie na myśl o moim nagim ciele. Tak więc niemiłe wrażenie, jakie odniosłam po jego pierwszym kłamstwie, zatarło się prawie natychmiast; pomyślałam, że musi to być poważny, uczciwy chłopak, taki właśnie, jakiego od dawna wymarzyłam sobie na męża. Odpowiedziałam po prostu:
— To właśnie mama wynalazła mi tę pracę.
— To znaczy, że pani nie kocha.
— Nie — zaprotestowałam — kocha mnie. Ale ona też była modelką jako młoda dziewczyna, a poza tym zapewniam pana, że nie ma w tym nic złego. Wiele poważnie myślących dziewcząt w ten sposób zarabia na życie.
Potrząsnął głową przecząco; potem przykrył moją rękę swoją dłonią i rzekł:
— Cieszę się, że panią poznałem… bardzo się cieszę…
— Ja też — odpowiedziałam naiwnie.
W tym momencie poczułam przypływ uczucia dla niego i prawie czekałam na to, żeby mnie pocałował. Nie broniłabym się, gdyby to zrobił. Ale on powiedział tylko poważnym, opiekuńczym tonem:
— Gdyby to zależało ode mnie, na pewno nie byłaby pani modelką.
Nagle doznałam uczucia, że dzieje mi się krzywda, i byłam mu serdecznie wdzięczna.
— Taka dziewczyna jak pani — ciągnął dalej — powinna być w domu, a nawet i pracować… ale znaleźć jakieś uczciwe zajęcie, które nie narażałoby jej honoru. Taka dziewczyna jak pani powinna wyjść za mąż, mieć swój dom, dzieci, męża…
Tego przecież tylko pragnęłam i nie umiem opisać, jak bardzo byłam szczęśliwa, że on myśli, a przynajmniej zdaje się myśleć tak samo.
— Ma pan rację — powiedziałam — ale mimo to niech pan nie myśli źle o mojej matce… Ona mnie naprawdę kocha i właśnie dlatego chciała, żebym została modelką.
— Coś mi na to nie wygląda — powiedział twardo i pogardliwie.
— Tak, kocha mnie… tylko nie rozumie pewnych rzeczy.
Rozmawialiśmy dalej w tym samym tonie, siedząc w samochodzie. Był maj, pamiętam, ciepły dzień majowy; jak daleko sięgał wzrok, cienie platanów tańczyły na szosie. Nikt tędy nie przechodził, czasami tylko szybko przejeżdżał jakiś samochód; zielone, zalane słońcem pola także były całkiem opustoszałe. Gino spojrzał w końcu na zegarek i powiedział, że odwiezie mnie do miasta. Przez cały czas raz tylko dotknął mojej ręki. Spodziewałam się, że zechce mnie pocałować, i byłam zarazem rozczarowana i ucieszona jego skromnym zachowaniem. Rozczarowana dlatego, że mi się podobał i że nie mogłam oderwać wzroku od jego ślicznie zarysowanych ust; ucieszona, bo zachowanie to świadczyło raz jeszcze, że jest chłopcem poważnym, takim, jakim chciałam go widzieć.
Zawiózł mnie pod samą pracownię i powiedział, że zawsze, gdy zastanie mnie o umówionej godzinie na przystanku tramwajowym, będzie mógł mnie odwieźć, bo o tej porze jest wolny. Zgodziłam się chętnie na jego propozycję i tego dnia długie godziny pozowania minęły mi jak jedna chwilka. Wydawało mi się, że znalazłam cel w życiu, i byłam zadowolona, że mogę myśleć o tym chłopcu bez żalu czy wyrzutu, jak o kimś, kto podoba mi się nie tylko fizycznie, ale posiada zalety charakteru, do czego przykładałam największą wagę.
Matce nie powiedziałam ani słowa, bałam się, nie bez racji, że nie pozwoli mi związać się z człowiekiem biednym, bez większej przyszłości. Nazajutrz rano, tak jak obiecał, podjechał na przystanek i zawiózł mnie prosto do pracowni. W ciągu następnych dni, jeśli była ładna pogoda, jeździliśmy na podmiejską szosę albo na jakąś mało uczęszczaną ulicę na przedmieściu, żeby móc spokojnie porozmawiać; w dalszym ciągu zachowanie jego było pełne szacunku, prowadził ze mną poważne rozmowy, tak jak lubiłam. Byłam wówczas bardzo sentymentalna; wszystko, co dotyczyło dobroci, cnoty, moralności i uczuć rodzinnych, szczególnie mnie wzruszało, czasem nawet aż do łez, do których byłam skłonna. Stawałam się wtedy bardziej wylewna, czułam się zadowolona i pokrzepiona na duchu. I po trochu, po trochu, doszłam do tego, że zaczęłam uważać go za ideał. „Jakie on w ogóle może mieć wady?” — myślałam sobie. Był przystojny, młody, inteligentny, uczciwy, poważny, nie można mu było nic zarzucić. Zdumiewało mnie to i trochę przerażało, bo nie zdarza się nam przecież codziennie spotykać na swojej drodze chodzącą doskonałość. „Cóż to za człowiek — zapytywałam sama siebie — w którym nie mogę dostrzec jednej ujemnej cechy, chociaż uważnie go obserwuję?” A tymczasem była to miłość; zakochałam się w nim sama nie zdając sobie z tego sprawy. Jak wiadomo, miłość to okulary, przez które nawet potwór wygląda jak wcielenie piękna.
Byłam tak zakochana, że kiedy po raz pierwszy mnie pocałował, na tej samej szosie, gdzie rozmawialiśmy w dniu naszego poznania, doznałam ulgi, jaką sprawia przejście od dojrzałych już pragnień do ich zaspokojenia. Pomimo to niepohamowana zachłanność, z jaką zetknęły się nasze usta, nieco mnie przeraziła, bo pomyślałam, że od tej chwili nie będę już umiała nad sobą panować i stanę się całkowicie zależna od tej rozkosznej i potężnej siły, która nieubłaganie pchała mnie w jego ramiona. Ale uspokoiłam się prawie natychmiast, bo skoro tylko oderwaliśmy się od siebie, Gino oświadczył, że od tej chwili musimy się uważać za narzeczonych. I tym razem nie mogłam się powstrzymać od myśli, że odgadł moje najskrytsze pragnienia i powiedział właśnie to, co należało powiedzieć. Tak więc lęk wywołany pierwszym pocałunkiem prysnął w jednej chwili; i przez cały czas postoju na szosie, niczym już nie hamowana, całowałam go z uniesieniem i całkowitym oddaniem, traktując to jako coś dozwolonego.