— Czego ode mnie chcesz? Po co do mnie idziesz?
Odpowiedział z odcieniem zdziwienia:
— Sama mnie przecież zapraszałaś, żebym jeszcze kiedyś przyszedł.
Była to prawda, ale ze strachu zapomniałam o tym. Przysunął się jeszcze bliżej, ujął mnie pod ramię, przyciskając tak mocno do siebie, jak gdyby chciał mnie podtrzymać. Instynktownie zaczęłam drżeć całym ciałem. Zapytał:
— Kto to był?
— Mój znajomy.
— A z Ginem widziałaś się od tamtej pory?
— Nie, ani razu.
Ukradkiem rozejrzał się dokoła.
— Nie wiem dlaczego, ale od jakiegoś czasu ciągle wydaje mi się, że jestem śledzony… Tylko dwie osoby mogły mnie wydać, ty albo Gino.
— Gino… dlaczego? — szepnęłam. Serce zaczęło mi walić jak młotem.
— Wiedział, że zaniosłem puderniczkę do tego jubilera, powiedziałem mu jego nazwisko, nie wie, że to ja go zamordowałem, ale może się domyślać.
— To nie leży w jego interesie, żeby cię wydać, wydając ciebie, wydałby wyrok na siebie samego.
— Ja też tak myślę — wycedził przez zęby.
— A co do mnie — ciągnęłam dalej jak najspokojniejszym głosem — możesz być pewien, że nic nie powiedziałam, nie jestem taka głupia, bo i ja znalazłabym się w więzieniu.
— Mam nadzieję — odrzekł tonem pogróżki. Potem dorzucił: — Widziałem się przez chwilę z Ginem. Napomknął żartobliwie, że wie o wielu rzeczach, jestem niespokojny… To ścierwo.
— Tamtego wieczoru postąpiłeś z nim brutalnie, na pewno znienawidził cię. — Mówiąc to uświadomiłam sobie, że niemal miałam nadzieję, iż Gino rzeczywiście go wydał.
— To był wspaniały cios — powiedział z dumą — potem przez dwa dni bolała mnie ręka.
— Gino cię nie wyda — oświadczyłam stanowczo — nie byłoby to po jego myśli… A poza tym za bardzo się ciebie boi. Rozmawialiśmy przytłumionymi głosami, idąc i nie patrząc na siebie. Był zmierzch, błękitnawa mgła przesłaniała brunatne mury, białe konary platanów, żółtawe domy, daleką perspektywę alei. Kiedy doszliśmy do bramy, odczułam po raz pierwszy z całą wyrazistością, że zdradzam Mina. Chciałam mieć złudzenie, że Sonzogno jest tylko jednym z wielu, ale wiedziałam, że to nieprawda. Weszłam do sieni, przymknęłam za sobą bramę i dopiero tu w ciemności stanęłam i zwróciłam się do Sonzogna:
— Posłuchaj, byłoby lepiej, żebyś sobie poszedł.
— Dlaczego?
Postanowiłam powiedzieć mu całą prawdę, pomimo strachu, jaki we mnie wzbudzał:
— Bo kocham innego i nie chcę go zdradzać.
— Kogo? Tego, co był z tobą w tramwaju?
Bałam się o Mina i odpowiedziałam szybko:
— Nie… innego… nie znasz go… A teraz proszę cię, zostaw mnie w spokoju… idź już!
— A gdybym nie chciał iść?
— Czy nie rozumiesz, że pewnych rzeczy nie można zdobyć siłą? — zaczęłam, ale nie dał mi dokończyć. Nie wiem, jak się to stało, bo po ciemku nie widziałam Sonzogna, tylko poczułam nagle silne uderzenie w twarz. Potem powiedział:
— Jazda na górę.
Szybko, ze schyloną głową wbiegłam na schody. On znowu schwycił mnie za ramię, podtrzymując na każdym stopniu, tak że miałam wrażenie, iż unosi mnie do góry. Policzek palił mnie i byłam jakby sparaliżowana straszliwym przeczuciem. Czułam, że to uderzenie przerywa rytm szczęśliwych dni i zaczynają się dla mnie znowu koszmarne chwile. Ogarnęła mnie po prostu rozpacz i postanowiłam uciec za wszelką cenę przed tym losem, który przeczułam. Postanowiłam nieodwołalnie, że wyprowadzę się z domu i zamieszkam albo u Gizeli, albo w jakimś wynajętym pokoju.
Myślałam o tym z takim natężeniem, że wcale nie zauważyłam, kiedy weszłam do mieszkania i znalazłam się w swoim pokoju. Gdy otrząsnęłam się, siedziałam na łóżku, a Sonzogno rozbierał się powoli i systematycznie, układając rzeczy na krześle z dokładnością pedanta. Złość jego minęła i powiedział spokojnie:
— Już od dawna wybierałem się do ciebie, ale nie mogłem przyjść; pomimo to stale o tobie myślałem.
— Coś myślał? — spytałam machinalnie.
— Że jesteśmy dla siebie stworzeni — stanął przede mną trzymając w ręku kamizelkę i dodał dziwnym tonem: — I przyszedłem, żeby zrobić ci pewną propozycję.
— Jaką?
— Mam pieniądze… Jedźmy razem do Mediolanu, mam tam trochę znajomości, chcę założyć garaż i potem w Mediolanie możemy się pobrać.
Ogarnęła mnie taka słabość, że przymknęłam oczy. Pierwszy mężczyzna, poza Ginem, proponował mi małżeństwo, i był nim Sonzogno! Tak bardzo pragnęłam normalnego życia, przy boku męża i dzieci, i oto zostało mi ono zaofiarowane. Ale pod pokrywką tej najnormalniejszej w świecie oferty kryła się groza i zwyrodnienie. Odpowiedziałam drżącym głosem:
— Ale skąd ci to przyszło do głowy? Przecież prawie się nie znamy, widzieliśmy się tylko raz. Usiadł obejmując mnie wpół i powiedział:
— Nikt nie zna mnie lepiej niż ty… Wiesz o mnie wszystko.
Przeszło mi przez myśl, że jest wzruszony, i chce dać mi do zrozumienia, że mnie kocha, i że ja powinnam go kochać. Ale raczej uroiłam to sobie, bo jego zachowanie bynajmniej nie zdradzało tego rodzaju uczuć.
— Nic o tobie nie wiem — odrzekłam cicho. — Wiem tylko, że zamordowałeś tamtego człowieka.
— A poza tym — ciągnął dalej, mówiąc jakby do siebie samego — sprzykrzyła mi się samotność. Kiedy człowiek jest sam, zawsze musi w końcu zrobić jakieś głupstwo.
Powiedziałam po chwili milczenia:
— Nie mogę ci od razu odpowiedzieć tak czy nie… Musisz mi zostawić trochę czasu do namysłu. Ku memu zdumieniu odpowiedział przez zaciśnięte zęby:
— No to się namyśl… namyśl się, nie ma gwałtu. — Wstał i dalej się rozbierał.
Najbardziej uderzyło mnie jego powiedzenie: „Jesteśmy dla siebie stworzeni” — i zadawałam sobie pytanie, czy on pomimo wszystko nie ma racji. Czy obecnie mogłam spodziewać się jeszcze czegoś więcej niż oświadczyn takiego jak on człowieka? A z drugiej strony, czy nie było prawdą, do czego przyznawałam się z lękiem sama przed sobą, że łączą nas jakieś ponure więzy? Złapałam się na tym, że powtarzam w duchu: „Uciec, uciec” — i rozpaczliwie potrząsam głową. Odpowiedziałam przezornie spokojnym głosem:
— Do Mediolanu? Przecież mówiłeś, że boisz się, czy nie jesteś śledzony?
— Tak sobie tylko powiedziałem, w rzeczywistości oni w ogóle nie wiedzą o moim istnieniu.
Moje osłabienie nagle minęło, poczułam się silna i zdecydowana. Wstałam, zdjęłam płaszcz i poszłam powiesić go na wieszaku. Jak zwykle przekręciłam klucz w zamku, powoli podeszłam do okna i spuściłam żaluzje. Potem stanęłam przed lustrem i zaczęłam odpinać stanik. Nagle obejrzałam się i spojrzałam na Sonzogna. Siedział schylony na krawędzi łóżka, rozsznurowując trzewiki. Siląc się na jak najobojętniejszy ton, powiedziałam:
— Zaczekaj chwileczkę… miał ktoś do mnie przyjść, więc muszę uprzedzić matkę, żeby go nie wpuszczała. — Nic nie odpowiedział, a zresztą nawet nie miałby na to czasu. Szybko wyszłam z pokoju, zamykając drzwi za sobą i pobiegłam do jadalni.
Matka szyła przy oknie na maszynie, ostatnio dla zabicia nudy przyjmowała drobne zamówienia. Powiedziałam szeptem:
— Zatelefonuj do mnie jutro rano, do Gizeli albo do Zelindy. — Zelinda wynajmowała pokoje w centrum miasta. Chodziłam czasem do jej mieszkania z moimi kochankami i matka znała ją.
— Dlaczego? Co się stało?
— Muszę wyjść — powiedziałam — gdyby tamten pytał o mnie, powiedz mu, że nic nie wiesz.