Matka spoglądała na mnie z otwartymi ustami, podczas gdy ściągałam z wieszaka jej wytartą futrzaną kurtkę, w której chodziłam kilka lat temu. — A przede wszystkim nie mów mu, dokąd poszłam — dodałam — mógłby mnie zamordować.
— Ale…
— Pieniądze leżą tam gdzie zawsze i pamiętaj, żebyś nie pisnęła ani słowa, zatelefonuj do mnie rano. — Wyszłam szybkim krokiem przechodząc na palcach przez przedpokój.
Kiedy znalazłam się na ulicy, zaczęłam biec. Wiedziałam, że o tej porze Mino bywa w domu, i chciałam go zastać, zanim wyjdzie po kolacji na spotkanie z przyjaciółmi. Wsiadłam na placu do taksówki, podając adres Mina. W drodze wiedziałam już, że uciekam nie tyle przed Sonzognem, ile sama przed sobą, bo czułam, że przyciąga mnie niczym magnes jego bestialskie okrucieństwo. Przypomniałam sobie mój rozdzierający krzyk grozy i rozkoszy tej nocy, kiedy po raz pierwszy i jedyny oddałam się Sonzognowi, i zrozumiałam, że zdobył on mnie wtedy raz na zawsze. Żadnemu mężczyźnie, nawet Minowi, nie udało się dotychczas wzbudzić we mnie owego uczucia zupełnej uległości i całkowitego podporządkowania. Tak, musiałam stwierdzić, że jesteśmy rzeczywiście stworzeni dla siebie, ale tak jak przepaść stworzona jest po to, żeby przyprawić człowieka o zawrót głowy, zamglić jego wzrok i wciągnąć na dno otchłani.
Wbiegłam na schody, przeskakując po dwa stopnie naraz. Stara służąca szybko otworzyła mi drzwi; zadyszanym głosem spytałam ją o Mina.
Spojrzała na mnie z przerażeniem i uciekła bez słowa, zostawiając mnie samą na progu.
Pomyślałam, że poszła zawołać Mina, i weszłam do przedpokoju zamykając drzwi za sobą.
Usłyszałam wtedy jakieś przyciszone głosy za kotarą oddzielającą przedpokój od korytarza. Potem kotara uchyliła się i weszła wdowa Medolaghi. Widziałam ją tylko raz w życiu i w ogóle zapomniałam o jej istnieniu. Ta posągowa, żałobna postać o śmiertelnie bladej twarzy, przeciętej czarną maską oczu, wzbudziła we mnie lęk, ukazując się niespodziewanie niczym straszliwa zjawa. Zatrzymała się w przyzwoitej odległości ode mnie i zapytała szorstko:
— Pani przyszła do pana Diodati?
— Tak.
— Został aresztowany.
Nie zorientowałam się od razu i nie wiem, dlaczego przyszło mi na myśl, że to aresztowanie ma związek ze zbrodnią Sonzogna.
— Aresztowany… przecież on nie ma z tym nic wspólnego — wybełkotałam.
— Nic nie wiem — odpowiedziała wdowa — wiem tylko tyle, że przyszli tutaj, zrobili rewizję i potem go zabrali. — Wywnioskowałam z jej niechętnego wyrazu twarzy, że nie dowiem się nic więcej, pomimo to nie mogłam powstrzymać się od pytania: — Ale za co?
— Już pani powiedziałam, że nic nie wiem.
— Ale dokąd go zawieźli?
— Nic nie wiem.
— Niech mi pani chociaż powie, czy on nie zostawił jakiegoś polecenia?
Tym razem w ogóle nie raczyła mi odpowiedzieć. Nieprzejednana i pełna obrażonej godności, odwróciła się do mnie plecami i zawołała: — Diomiro!
Ukazała się stara służąca z przerażoną twarzą. Pani Medolaghi wskazała drzwi, odsunęła kotarę na znak, że odchodzi, i powiedziała: — Wyprowadź tę panią — po czym znikła.
Dopiero kiedy zeszłam na dół i znalazłam się na ulicy, zrozumiałam, że aresztowanie Mina i zbrodnia Sonzogna to są dwie różne i niezależne od siebie sprawy. Jedyne, co łączyło je ze sobą, to moje przerażenie. Widziałam w tym niespodziewanym wyścigu nieszczęść przesadną szczodrobliwość losu, który obdarzył mnie w jednej chwili tyloma makabrycznymi darami, tak jak żyzne lato przynosi urodzaj wszystkich owoców naraz. Doszłam do tego wniosku raczej wyczuciem niż myślą, kiedy szłam przed siebie ze zwieszoną głową, uginając się pod brzemieniem tych nieszczęść.
Oczywiście pomyślałam przede wszystkim o Astaricie. Znałam na pamięć numer jego telefonu; wstąpiłam do pierwszej napotkanej po drodze kawiarni i nakręciłam tarczę. Telefon dzwonił, ale nikt nie podchodził do aparatu. Łączyłam się bezskutecznie jeszcze kilka razy. Astarity nie było w biurze. Widocznie wyszedł na kolację, ale mógł jeszcze wrócić. Znałam jego zwyczaje i telefonując z góry wiedziałam, że go już nie ma. Ale jak to bywa w takich razach, miałam nadzieję, że może wyjątkowo go zastanę.
Spojrzałam na zegarek. Była ósma, Astarita wracał do biura dopiero o dziesiątej. Stałam nieruchomo na rogu ulicy, przede mną rozciągał się łukowaty most, z którego bez przerwy schodzili przechodnie, pojedynczo i grupkami, biegnąc wprost na mnie, ciemni i szybcy, jak zwiędłe liście pchane nieustającym wiatrem. Ale szereg domów poza mostem wywierał uspokajające wrażenie; wszystkie okna były oświetlone i widać w nich było poruszające się sylwetki. Przypomniałam sobie, że znajduję się niedaleko głównej komendy policji, dokąd na pewno zawieziono Mina, i chociaż wiedziałam, że jest to rozpaczliwy krok, postanowiłam tam iść i zasięgnąć informacji. Wiedziałam, że nic się nie dowiem, ale niewiele mnie to obchodziło, chciałam za wszelką cenę coś dla niego zrobić.
Szłam bocznymi ulicami, posuwając się szybko wzdłuż murów. Dotarłam wreszcie do komisariatu i weszłam. W portierni siedział policjant i czytał rozłożoną na krześle gazetę; nogi miał oparte o drugie krzesło, jego czapka leżała na stole; na mój widok wyjrzał przez okno i zapytał, dokąd idę.
— Do komisariatu dla cudzoziemców — odpowiedziałam. Był to jeden z działów komisariatu, Astarita wspominał mi niegdyś o tym resorcie, nie pamiętam już przy jakiej okazji.
Nie wiedziałam, dokąd iść, na chybił trafił zaczęłam wchodzić na schody, brudne i ciemne. Wpadałam co chwila na urzędników i umundurowanych policjantów, którzy szli na dół lub na górę z plikami papierów w rękach. Przemykałam się tuż pod ścianą, gdzie było stosunkowo najciemniej, ze spuszczoną głową. Na każdym piętrze napotykałam niskie korytarze pełne ludzi, niechlujne i ponure, oświecone z rzadka porozwieszanymi lampami, otwarte drzwi i niezliczoną ilość pokoi. Główna komenda przypominała doprawdy ul, ale tutejsze pszczoły na pewno nie siadały na kwiatach, a miód ich, którego smak i zapach poczułam po raz pierwszy w życiu, był cuchnący, czarny i gorzki. Na trzecim piętrze, ogarnięta rozpaczą, weszłam na jeden z korytarzy. Nikt na mnie nie patrzał, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Po obydwu stronach widać było szeregi otwartych drzwi. Siedzieli przed nimi na wyplatanych krzesełkach umundurowani policjanci, rozmawiając i paląc papierosy. Te wszystkie pokoje niczym nie różniły się od siebie, w każdym piętrzyły się zawalone papierami półki, w każdym siedział za stołem policjant z piórem w ręku. Korytarz nie szedł prosto, ale łukowato zakręcał, tak że po chwili w ogóle nie wiedziałam, gdzie jestem. Co chwila napotykałam jakieś boczne przejścia i musiałam iść po kilku schodkach w dół lub w górę. To znowu natrafiałam na skrzyżowania z dalszymi korytarzami: wszystkie były identyczne, z szeregami otwartych drzwi i siedzącymi u wejścia policjantami. Zgubiłam się w tym labiryncie i w pewnej chwili wydało mi się, że znalazłam się znowu w tym samym miejscu, w którym rozpoczęłam moją wędrówkę. Zapytałam woźnego, który właśnie przechodził obok: — Do zastępcy komisarza? — Bez słowa wskazał mi palcem ciemne przejście między drzwiami. Poszłam tam, zeszłam kilka stopni niżej i znalazłam się w niziutkim, ciemnym korytarzyku. W tej samej chwili, w głębi załamującej się pod kątem prostym wnęki, otworzyły się drzwi i wyszło z nich dwóch mężczyzn. Skierowali się do wylotu korytarza. Widziałam ich z tyłu, jeden trzymał za przegub ręki drugiego. Wydało mi się nagle, że ten prowadzony za rękę to Mino. — Mino! — krzyknęłam rzucając się do przodu.