Mieszkała w żółtej kamienicy, na placu niedaleko dworca. Dom ten odznaczał się między innymi tym, że jego klatka schodowa, nawet we dnie, pogrążona była w nieprzeniknionych ciemnościach. Nie było tam windy ani okien, wchodziło się po schodach po ciemku, co chwila wpadając na czarne uczepione poręczy ludzkie cienie idące w górę i na dół. Unosiły się tam w powietrzu zatęchłe opary od dawna już nieczynnej kuchni i zdawały się gnić w tym nieruchomym, wilgotnym mroku. Wchodziłam na górę ledwie powłócząc zmęczonymi nogami, z uczuciem mdłości, po tych samych schodach, po których wbiegałam tyle razy przy boku niecierpliwego kochanka. Powiedziałam Zelindzie, która otworzyła mi drzwi:
— Potrzebuję pokoju… na tę noc.
Zelinda była to kobieta korpulentna, może nawet nie stara, ale postarzała przedwcześnie z powodu nadmiernej tuszy. Cierpiała przy tym na podagrę; miała na policzkach niezdrowe czerwone plamy, oczy niebieskie, wyblakłe i załzawione, rzadkie jasne włosy, zawsze potargane, których sztywne, opadające kosmyki przypominały konopie. Pomimo to na jej twarzy pozostał jeszcze jakiś pełen serdecznego wyrazu wdzięk, przypominający ostatni promień słońca odbijający się przy zachodzie słońca w stawie.
— Mam wolny pokój — odrzekła — sama jesteś?
— Tak, sama!
Zelinda zamknęła drzwi i poszła przodem, kołysząc się w biodrach, szeroka, krótka, w starym szlafroku; kok rozpadł jej się, na karku zwisały niedbale powtykane we włosy szpilki. Mieszkanie było zimne i ciemne jak klatka schodowa, ale unoszące się tutaj zapachy z kuchni przyjemnie łechtały powonienie; od razu się wiedziało, że tu gotują się jakieś frykasy.
— Właśnie robiłam kolację — powiedziała odwracając się do mnie z miłym uśmiechem. Sama nie wiedziałam, czemu Zelinda, wynajmująca pokoje na godziny, tak mnie lubiła. Często przy okazji moich wizyt prosiła, żebym została u niej dłużej, na pogawędkę, i częstowała mnie likierem oraz słodyczami. Była niezamężna i zapewne nigdy nie miała kochanka, bo od najmłodszych lat odznaczała się nienormalną tuszą. Jej dziewictwa domyśleć się było można po nieśmiałości, niezręczności i nie ukrywanej ciekawości, z jaką wypytywała mnie o moje miłosne przeżycia. Zelinda nie miała w sobie ani zawiści, ani żółci i myślę, że żałowała w skrytości, iż nigdy w życiu nie robiła tego, co uprawiano w wynajmowanych przez nią pokojach. Przypuszczam także, że wybierając to właśnie zajęcie kierowała się nie tyle chęcią zysku, ile podświadomym może pragnieniem, żeby nie być całkowicie odciętą od zakazanego raju miłości.
Znałam na pamięć rozkład jej mieszkania. Zelinda otworzyła lewe drzwi w głębi korytarza i pierwsza weszła do pokoju. Zapaliła trójramienną lampę z mlecznymi kloszami w kształcie tulipanów i podeszła do okna, żeby zamknąć okiennice. Pokój był duży i czysty. Ale właśnie ta czystość zdawała się podkreślać bezlitośnie ubóstwo i nędzę umeblowania: wytarty dywanik przed łóżkiem, pocerowane bawełniane kapy, plamy na lustrach, odpryski na emaliowanym dzbanku i miednicy. Podeszła do mnie i spytała:
— Czy źle się czujesz?
— Nie, czuję się doskonale.
— Dlaczego nie nocujesz u siebie?
— Nie chciało mi się wracać do domu.
— Zaraz zobaczymy, czy zgadłam — powiedziała z czułością, a zarazem przebiegle. — Spotkała cię przykrość, czekałaś na kogoś i nie doczekałaś się.
— Być może.
— No, zobaczymy, czy nie mam racji! Ten ktoś, to ten śniady oficer, z którym byłaś tu ostatnim razem.
Nie po raz pierwszy Zelinda zadawała mi tego rodzaju pytania.
Odpowiedziałam machinalnie, ze ściśniętym gardłem:
— Zgadłaś… no i co z tego?
— Nic… ale widzisz, jak ja cię znam! Wystarczyło mi spojrzeć, a już wiedziałam, co się z tobą dzieje, ale nie bierz sobie tego do serca, musiał mieć jakiś ważny powód, skoro nie przyszedł. Przecież wiadomo, że wojskowi nie zawsze mogą rozporządzać swoim czasem.
Nic nie odpowiedziałam. Zelinda patrzała na mnie chwilę, po czym dodała wahająco, przymilnie i czule:
— Czy chcesz zjeść ze mną kolację? Mam dzisiaj coś dobrego.
— Nie, dziękuję — rzekłam szybko — już jadłam.
Zerknęła z ukosa i pieszczotliwie poklepała mnie po policzku. Potem, przybierając obiecującą i tajemniczą minę ciotki zwracającej się do młodziutkiego siostrzeńca, powiedziała:
— A teraz dam ci coś, czego na pewno nie odmówisz. — Wyjęła z kieszeni pęk kluczy, podeszła do komody i, odwrócona plecami do mnie, otworzyła jedną z szuflad.
Rozpięłam płaszcz i, opierając się ręką o stół, patrzyłam na Zelindę, szperającą w szufladzie. Przyszło mi nagle na myśl, że do tego pokoju przychodziła często ze swymi kochankami Gizela, i przypominałam sobie, że Zelinda jej nie lubiła. Lubiła mnie dla mnie samej, a nie dlatego, że lubiła wszystkich. To pocieszyło mnie nieco. Ostatecznie, pomyślałam, na świecie istnieją nie tylko ministerstwa, więzienia i inne tego rodzaju rzeczy okrutne i budzące zniechęcenie do życia. Tymczasem Zelinda skończyła nareszcie grzebać w szufladzie. Zamknęła ją starannie na cztery spusty, podeszła do mnie, mówiąc z naciskiem: — Masz… na to na pewno się skusisz — i położyła coś na stole. Rzuciłam okiem i zobaczyłam pięć luksusowych papierosów, garść cukierków w jaskrawych papierkach i cztery kolorowe owoce z marcepanu.
— No co, zadowolona jesteś? — zapytała, znowu klepiąc mnie po policzku.
— Tak, bardzo ci dziękuję! — wyjąkałam zmieszana.
— Nie ma za co… i jeżeli potrzebowałabyś czegoś, to zawołaj mnie bez żadnych ceregieli.
Kiedy zostałam sama, poczułam znużenie i dotkliwe zimno. Nie chciało mi się spać i nie miałam ochoty kłaść się do łóżka. Z drugiej strony nie mogłam zrobić nic innego w tym lodowatym pokoju, którego chłód wydawał się zakonserwowany od lat, jak w kościołach czy piwnicach. Ilekroć przychodziłam tu przedtem, w ogóle nie zwracałam na to uwagi, bo i ja, i mój towarzysz natychmiast wsuwaliśmy się pod kołdrę, rozgrzewając się wzajemnie. I chociaż ci kochankowie byli mi obojętni, pochłaniał mnie i wciągał w swoją magię sam akt miłosny. Teraz wydawało mi się nieprawdopodobne, że mogłam oddawać się miłości w tej niechlujnej pościeli i w takim zimnie. Zapewne żar zmysłów dawał mi złudzenie, że znajdujemy się w miłym, przytulnym otoczeniu, które w rzeczywistości było takie przykre i obce. Przyszło mi na myśl, że gdybym miała nie zobaczyć więcej Mina, życie moje niewiele by się różniło od tego pokoju. Patrząc obiektywnie, nie było w nim doprawdy nic pięknego ani intymnego, wprost przeciwnie, składało się ono, tak jak pokój Zelindy, z samych tylko rzeczy zużytych, brzydkich i zimnych. Wstrząsnął mną dreszcz i powoli zaczęłam się rozbierać.
Prześcieradła były lodowate i tak nasiąknięte wilgocią, że kładąc się do łóżka miałam wrażenie, że odciskam na materacu formę mego ciała, jak na mokrej glinie. Prześcieradła rozgrzewały się powoli, a ja zatonęłam w rozmyślaniach. Z kolei sprawa Sonzogna przykuła moją uwagę i zaczęłam analizować motywy i konsekwencje tego ponurego wydarzenia. Oczywiście teraz Sonzogno był święcie przekonany, że to ja go wydałam, i niewątpliwie wszystkie pozory świadczyły przeciwko mnie. Ale czy tylko pozory? Przypominam sobie jego powiedzenie: „Wydaje mi się od jakiegoś czasu, że jestem śledzony” — i zadawałam sobie pytanie, czy ten ksiądz jednak nie zrobił donosu. Były to bezpodstawne podejrzenia, ale jak dotąd nie miałam również żadnego dowodu, że tak nie jest.