— A po co siedział u was w mieszkaniu, jeżeli ciebie nie było w domu?
— Miałam pilne spotkanie, zostawiłam go i wyszłam.
— A on był pewien, żeś poszła na policje, wiesz? I krzyknął, żeś go wydała.
— Tak, wiem.
— I że drogo za to zapłacisz.
— Głupstwo.
— Czy nie zdajesz sobie sprawy — powiedział patrząc na mnie — że to jest niebezpieczny człowiek i że jutro, żeby pomścić twoją domniemaną zdradę, może strzelić do ciebie, tak jak strzelał do policjantów?
— Oczywiście, że zdaję sobie z tego sprawę.
— Więc dlaczego nie chcesz powiedzieć jego nazwiska?… Zaaresztujemy go i będziesz miała spokój.
— Przecież mówię, że nie wiem, jak on się nazywa… Czy muszę znać nazwiska wszystkich mężczyzn, których przyprowadzam do domu?
— Ale my — oświadczył nagle podnosząc głos i teatralnie pochylając się do przodu — znamy jego nazwisko.
Domyślałam się, że to podstęp, i odpowiedziałam spokojnie:
— Jeżeli znacie; to po co mi zawracacie głowę? Aresztujcie go i koniec.
Spoglądał na mnie przez chwilę w milczeniu; zauważyłam, że niespokojnym wzrokiem śledzi nie tyle moją twarz, ile figurę. Zrozumiałam, że nagle, na przekór jego woli, dawna namiętność wzięła górę nad żyłką zawodową.
— Wiemy jeszcze coś więcej — ciągnął dalej — że jeśli ostrzeliwał się i uciekł, musiał mieś swoje powody ku temu.
— Ja także jestem tego pewna.
— Ale ty znasz powody.
— Nic nie wiem… Jeżeli nie znam nawet jego nazwiska, to jak mogę wiedzieć resztę?
— A my doskonale znamy tę resztę. — Mówił teraz machinalnie, jak gdyby myślał o czym innym, i byłam pewna, że za chwilkę wstanie i podejdzie do mnie. — Znamy go na wylot i złapiemy go, to kwestia dni, może godzin.
— Tym lepiej dla was.
Wstał, tak jak przewidywałam, zbliżył się i ujmując mnie pod brodę, powiedział:
— No, no… Wiesz wszystko, tylko nie chcesz powiedzieć… Czego się boisz?
— Niczego się nie boję — odpowiedziałam — nic nie wiem, a ręce niech pan trzyma przy sobie.
— No, no — powtórzył, ale wrócił na swoje miejsce i usiadł za stołem. — Masz szczęście — ciągnął dalej — bo mam do ciebie słabość i wiem, że dzielna z ciebie dziewczyna… Wiesz, co by zrobił ktoś inny na moim miejscu? Wpakowałby cię do aresztu, żeby rozwiązać ci język… i prędko by cię nie wypuścili… A potem znalazłabyś się w San Gallicano.
Wstałam i powiedziałam:
— Mam bardzo niewiele czasu… jeżeli pan nie ma mi nic więcej do powiedzenia…
— Idź, ale bądź ostrożniejsza ze swoimi znajomościami… politycznymi i innymi.
Udałam, że nie zrozumiałam jego ostatnich słów, i wyszłam szybko z tego niechlujnego biura.
Na ulicy znowu przyszedł mi na myśl Sonzogno. Komisarz potwierdził moje przypuszczenia: Sonzogno w przekonaniu, że go zadenuncjowałam, gotował się do zemsty. Ogarnął mnie straszliwy lęk, ale bałam się nie o siebie, lecz o Mina. Sonzogno był niepoczytalny i gdyby zastał u mnie Mina, nie zawahałby się ani przez chwilę, zamordowałby nas oboje. Muszę powiedzieć, że dziwnie pociągała mnie myśl o wspólnej śmierci z Minem. Wydawało mi się, że widzę tę scenę: oto Sonzogno strzela, ja rzucam się między nich na ratunek Mina i ginę od wystrzału, który w niego był wymierzony. Ale nie bez przyjemności wyobrażałam sobie, że Mino także zostaje ranny i że umieramy obydwoje, a krew nasza zlewa się w jeden strumień. Ale pomyślałam przy tym, że zginąć razem w jednej chwili, z ręki jednego mordercy, nie byłoby tak pięknie, jak popełnić wspólnie samobójstwo. Odebranie sobie życia we dwoje uważałam za godne zakończenie wielkiej miłości. Było to jak zerwanie kwiatu, zanim zwiędnie, pogrążenie się w wiecznej ciszy po wysłuchaniu niebiańskiej muzyki. Często myślałam o takim samobójstwie, które zatrzymuje czas, zanim obrzydzi on i zniszczy miłość, o samobójstwie będącym następstwem nadmiaru szczęścia, a nie smutku i cierpienia. W momentach, kiedy moja miłość do Mina tak przybierała na sile, że bałam się, iż nie wytrzymam długo tego natężenia, nasuwała mi się myśl o wspólnym samobójstwie w sposób zupełnie naturalny, równie żywiołowa jak pocałunki i pieszczoty. Ale nigdy mu o tym nie wspominałam, bo do tego rodzaju wspólnej śmierci potrzebna jest wzajemna miłość, a Mino mnie nie kochał. A jeśli mnie nawet kochał, to nie na tyle, żeby pragnąć śmierci. Wracając do domu, byłam całkowicie pochłonięta tymi myślami; szłam szybko, ze spuszczoną głową. Nagle zakręciło mi się w głowie, chwyciły mnie mdłości i poczułam śmiertelną słabość w całym ciele. Ledwie zdążyłam wejść do mleczarni. Od domu dzieliło mnie zaledwie kilka kroków, ale nie czułam się na siłach, aby tam dojść.
Usiadłam przy stoliku za szklanymi drzwiami, przymknęłam oczy, ścięta z nóg tym nagłym niedomaganiem. W dalszym ciągu mdliło mnie i kręciło mi się w głowie, a uczucie to wzmogło się jeszcze, kiedy doleciał mnie syk pary wydobywającej się z ekspresu do kawy, dziwnie odległy i przykry zarazem. Czułam na twarzy i rękach ciepło dobrze ogrzanej sali, a mimo to wydawało mi się, że przemarzłam. Właściciel mleczarni, który mnie znał, zawołał spoza lady:
— Kawa, panno Adriano? — Nie otwierając oczu, przytaknęłam skinieniem głowy.
Na koniec przyszłam do siebie i popijałam kawę, którą gospodarz postawił mi na stoliku. Co prawda, nie zdarzyło mi się to pierwszy raz; w ostatnim czasie już kilkakrotnie odczuwałam podobną słabość, ale w bez porównania mniejszym stopniu. Nie zwróciłam na to uwagi w nawale tylu niezwykłych i absorbujących wydarzeń. Ale obecnie, zastanawiając się nad tym i łącząc owo złe samopoczucie z faktem, że spóźniła mi się miesiączka, doszłam do przekonania, że podejrzenia, które wprawdzie stale odsuwałam, ale które zawsze utrzymywały się na dnie mojej świadomości, okazały się słuszne. „Nie ma wątpliwości — pomyślałam nagle — na pewno jestem w odmiennym stanie!”
Zapłaciłam za kawę i wyszłam z mleczarni. To, co wtedy odczuwałam, było bardzo skomplikowane i nawet dzisiaj, z perspektywy czasu, trudno powiedzieć mi cokolwiek na ten temat. Stwierdziłam już od dawna, że nieszczęścia zawsze chodzą w parze; to wydarzenie, które kiedy indziej i w innych warunkach sprawiłoby mi wielką radość, musiałam teraz uważać za katastrofalne. Ale moja natura każe mi zawsze spontanicznie doszukiwać się dobrych stron w najprzykrzejszych nawet sprawach. Tym razem było to łatwiejsze niż kiedykolwiek, bo w takiej chwili serce każdej kobiety napełnia nadzieja i zadowolenie. Prawda, że moje dziecko urodzić się miało w najmniej sprzyjających okolicznościach, ale było to przecież moje własne dziecko, które urodzę, wychowam i którym się będę cieszyła. Zawsze co dziecko, to dziecko, myślałam sobie. I nie ma takiej niepewności jutra, które mogłoby przeszkodzić kobiecie radować się, że wyda na świat żywą istotkę.
Te myśli uspokoiły mnie, minęło moje chwilowe przygnębienie i niepokój, odzyskałam pogodę ducha i z ufnością spoglądałam w przyszłość. Gabinet przyjęć młodego lekarza, do którego niegdyś zaprowadziła mnie matka, żeby się upewnić, czy straciłam dziewictwo, mieścił się o kilka domów za mleczarnią. Postanowiłam pójść tam i dać się zbadać. Było wcześnie i w poczekalni było pusto. Doktor, który znał mnie doskonale, przywitał się ze mną bardzo serdecznie. Zamknęłam za sobą drzwi i powiedziałam spokojnie:
— Panie doktorze, jestem prawie pewna, że zaszłam w ciążę.