Zaczął się śmiać, bo znał moją profesję, i zapytał:
— No i co? Martwisz się?
— Wcale się nie martwię, a nawet jestem zadowolona.
— Zaraz zobaczymy.
Wypytywał mnie przez chwilę, jakie miałam objawy, a potem kazał mi się położyć na obitej ceratą kanapce. Zbadawszy mnie powiedział wesoło:
— Tym razem… tak!
Przyjęłam jego lekarskie stwierdzenie z zadowoleniem, bez cienia przykrości, spokojnie. Odpowiedziałam:
— Wiedziałam o tym… przyszłam tu tylko dlatego, żeby mieć pewność.
— Nie ma żadnych wątpliwości!
Zacierał ręce z radością, jak gdyby on był ojcem, i kołysał się to na jednej nodze, to na drugiej, rozweselony, tryskający sympatią do mnie. Męczyła mnie jeszcze jedna wątpliwość i żeby ją wyjaśnić, zapytałam:
— Od jak dawna?
— No, mniej więcej dwa miesiące… A dlaczego pytasz? Chcesz wiedzieć, kto?
— Już wiem.
Skierowałam się do drzwi.
— Jeśli będziesz miała jakieś trudności, przyjdź do mnie — powiedział otwierając mi drzwi — a kiedy nadejdzie czas, urządzimy wszystko tak, żeby dziecko przyszło na świat w jak najlepszych warunkach. — Doktor, tak samo jak komisarz, miał wielką słabość do mnie, ale on, w przeciwieństwie do komisarza, podobał mi się. Opisywałam już raz jego powierzchowność: młody, przystojny, smagły, zdrowy i energiczny, miał czarne wąsiki, błyszczące oczy, białe zęby, był żywy i ruchliwy jak pies myśliwski. Często chodziłam do niego na badanie, zwykle co dwa tygodnie; ponieważ nigdy nie brał ode mnie pieniędzy, chciałam oddać mu się przez wdzięczność, na tej ceratowej kanapce, na której mnie badał. Ale on zachowywał się zawsze bardzo powściągliwie, nie robił mi nigdy żadnych propozycji, najwyżej żartował ze mną. Zawsze udzielał mi rad i myślę, że podkochiwał się we mnie na swój sposób.
Powiedziałam doktorowi, że wiem, kto jest ojcem mego dziecka, ale naprawdę były to tylko domysły, w dodatku instynktowne, niczym nie uzasadnione. Dopiero kiedy wyszłam na ulicę i zaczęłam liczyć dni oraz łączyć fakty, moje domysły zamieniły się w pewność. Przypomniałam sobie pomieszane uczucie grozy i rozkoszy, rodzierający okrzyk, jaki wyrwał mi się w ciemnościach właśnie około dwóch miesięcy temu, i doszłam do przekonania, że ojcem dziecka może być tylko Sonzogno. Straszna była owa świadomość, że noszę w łonie płód bezlitosnego, potwornego mordercy — przede wszystkim dlatego, że dziecko mogłoby być podobne do ojca, odziedziczyć jego charakter. Jednocześnie starałam się szukać jakiegoś usprawiedliwienia dla tego ojcostwa. Pośród wszystkich moich kochanków Sonzogno był jedynym, który naprawdę mnie posiadł, i pomimo że nie łączyła nas miłość, przeniknął do najintymniejszych głębi mego ciała. To, że napełniał mnie lękiem i wstrętem i że musiałam mu się oddać wbrew woli, nie tylko nie umniejszało, ale potęgowało jeszcze pełnię i ogrom tego podboju. Ani Gino, ani Astarita, ani nawet Mino, za którym szalałam, ale w całkiem inny sposób, nie wzbudzili we mnie nigdy tego uczucia legalnej, choć nienawistnej przynależności. To wszystko wydawało mi się dziwne i zarazem przerażające; ale tak już jest, że uczucia są jedyną rzeczą, jakiej nie można ani się zaprzeć, ani zmienić, ani w pewnym sensie analizować. Doszłam na koniec do wniosku, że czymś zupełnie innym jest miłość do mężczyzny, a czymś innym sam akt zapłodnienia; i jeśli można uważać za słuszne, że urodzę dziecko Sonzogna, to równie słuszne jest to, że go nienawidzę i że przed nim uciekam, a kocham Mina.
Weszłam powoli na schody, myśląc o tym żywym ciężarze, jaki noszę pod sercem; kiedy znalazłam się w przedpokoju, dobiegły mnie z jadalni odgłosy rozmowy. Zajrzałam tam i ku memu zdumieniu zobaczyłam przy stole Mina, najspokojniej gawędzącego z matką, która, zajęta szyciem, siedziała obok. Paliła się tylko środkowa, nisko zawieszona nad stołem lampa, i znaczna część pokoju pogrążona była w mroku.
— Dobry wieczór — powiedziałam cicho, podchodząc do nich.
— Dobry wieczór, dobry wieczór — odrzekł Mino wyniośle i wahająco. Spojrzałam na niego i kiedy zobaczyłam jego błyszczące oczy, domyśliłam się od razu, że jest pijany. Koniec stołu przykryty był obrusem i leżały na nim dwa nakrycia. Ponieważ matka zawsze jadała sama w kuchni, domyśliłam się, że drugie nakrycie przeznaczone jest dla Mina. — Dobry wieczór — powtórzył — przyniosłem walizki, stoją u ciebie, a także zdążyłem się już zaprzyjaźnić z twoją matką… Prawda, proszę pani, że rozumiemy się doskonale?
Poczułam nagły skurcz w sercu, słysząc ten głos ironiczny, smutno-żartobliwy. Przysiadłam na krześle i na chwilę przymknęłam oczy. Usłyszałam odpowiedź matki:
— Pan mówi, że się rozumiemy! Jeżeli będzie pan źle mówił o Adrianie, nie zrozumiemy się nigdy!
— Ale cóż ja takiego powiedziałem? — zapytał Mino z udanym zdziwieniem. — Że Adriana jest jakby stworzona do tego rodzaju życia, że jest jej z tym doskonale… Cóż w tym złego?
— A właśnie, że to nieprawda — opryskliwie odpowiedziała matka. — Adriana nie nadaje się do tego życia, ze swoją urodą zasługiwała na coś o wiele, wiele lepszego… Czy pan wie, że Adriana jest jedną z najpiękniejszych dziewcząt w tej dzielnicy, a może nawet w całym Rzymie? Ile to brzydszych od niej robi karierę, a Adriana, piękna jak królowa, nie… Ale ja wiem dlaczego.
— Dlaczego?
— Bo jest za dobra, właśnie dlatego, że jest ładna i dobra. Gdyby była ładna i zła, zobaczyłby pan, że wszystko wzięłoby inny obrót.
— Dobrze już, dobrze — odezwałam się poirytowana tą kłótnią, a przede wszystkim tonem Mina, który wyraźnie kpił sobie z matki. — Jestem bardzo głodna, czy nie ma jeszcze kolacji?
— Jest, zaraz przyniosę. — Matka odłożyła robotę na stół i wyszła szybkim krokiem. Wstałam i wybiegłam za nią do kuchni.
— Cóż to? Zakładamy pensjonat? — burknęła, kiedy podeszłam do niej. — Zjawił się tutaj z miną pana domu, porozstawiał walizki w twoim pokoju, a potem dał mi pieniądze na zakupy.
— No i co, zadowolona jesteś?
— Wolałam tak, jak było przedtem.
— Wiesz przecież, że jesteśmy zaręczeni; poza tym on wprowadził się do nas tylko na jakiś czas, nie będzie tu przecież stale mieszkał. — Mówiłam w tym tonie jeszcze przez chwilę, żeby ją udobruchać, i wróciłam do jadalni.
Długo będę pamiętała tę pierwszą kolację Mina u nas ze mną i matką. Jadł z wielkim apetytem i dowcipkował bez przerwy. Ale jego żarty wydawały mi się zimniejsze niż lód i kwaśniejsze niż cytryna. Było oczywiste, że prześladuje go tylko jedna myśl, głęboko tkwiąca w jego sumieniu niczym cierń w żywym ciele, i że żarty jątrzą tylko tę ranę, potęgując ból. Myślał o tym, co powiedział Astaricie; i doprawdy nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, żeby ktoś goręcej żałował swego czynu. Tylko w przeciwieństwie do tego, o czym pouczali mnie księża, kiedy byłam dziewczynką, że skrucha zmywa winę, jego skrucha wydawała się nie mieć ani ujścia, ani końca, ani jakiegokolwiek dobroczynnego wpływu. Rozumiałam, że straszliwie cierpi, i cierpiałam tak samo, a może i więcej, bolałam bowiem nie tylko nad nim, ale także nad własną bezradnością, nad tym, że nie mogę mu przynieść ulgi.
Pierwsze danie zjedliśmy w milczeniu. Potem matka, obsługując nas, powiedziała coś na temat ceny mięsa, a na to Mino podniósł głowę i oświadczył:
— Nie ma zmartwienia, proszę pani, od dzisiaj ja będę dawał na wszystko, mam obiecaną dobrą posadę.
Słowa te wzbudziły we mnie trochę nadziei. Matka spytała: