— Byłeś na Capri?
— Tak — odrzekł nie odwracając się.
— Ładnie tam jest?
— Tak… cudownie.
— Słuchaj — powiedziałam przysuwając się do niego i obejmując go ramieniem za szyję — dlaczego nie mielibyśmy pojechać na Capri albo do jakiejś innej nadmorskiej miejscowości? W Rzymie będziesz stale truł się tą przykrą sprawą, a gdybyś się znalazł gdzie indziej, odetchnął innym powietrzem, jestem pewna, że patrzyłbyś na wszystko innymi oczyma, zobaczyłbyś tyle rzeczy, których nie możesz dostrzec teraz… Jestem pewna, że to zrobiłoby ci bardzo dobrze!
Nie odpowiedział od razu, zdawał się namyślać. Po chwili zaczął:
— Nie muszę po to jechać nad morze, także i tutaj mógłbym, jak mówisz, patrzeć na wszystko innymi oczyma, wystarczyłoby pogodzić się, wedle twojej rady, z tym, co zrobiłem, i od razu zacząłbym cieszyć się niebem, ziemią, tobą, każdą rzeczą… Czy ty myślisz, że ja nie wiem, że świat jest piękny?
— No więc — powiedziałam z zapartym tchem — pogódź się z tym! Czy to tak trudno?
Zaczął się śmiać:
— Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć, zrobić tak jak ty, od razu się z tym pogodzić… Żebracy, którzy grzeją się w słońcu na stopniach kościoła, także pogodzili się ze swoim losem… Dla mnie już jest za późno.
— Ale dlaczego?
— Jedni godzą się ze wszystkim, a drudzy nie… Najwidoczniej należę do tej drugiej kategorii.
Milczałam, nie wiedząc, co powiedzieć. Mino dorzucił po chwili:
— A teraz zgaś światło, rozbiorę się po ciemku… Myślę, że czas już spać.
Zrobiłam jak chciał, on rozebrał się i położył przy mnie. Przytuliłam się do niego i chciałam go objąć, lecz odepchnął mnie bez słowa i skurczył się na brzegu łóżka, odwracając się do mnie plecami. Rozgoryczyło mnie to; skuliłam się i ja i z uczuciem osamotnienia czekałam, aż przyjdzie sen. Zaczęłam znów myśleć o morzu i ogarnęło mnie silne pragnienie, żeby znaleźć śmierć w morskiej toni. Zdawało mi się, że męczyłabym się tylko przez krótką chwilę, a potem moje bezwładne ciało kołysałoby się na falach, pod pułapem nieba. Mewy wydziobałyby mi oczy, słońce spaliłoby piersi i brzuch, a ryby poszarpałyby plecy. W końcu utonęłabym, pociągnięta za głowę przez zimny, niebieski prąd, i wędrowałabym tak w morskiej otchłani przez miesiące, lata, między podwodnymi skałami, rybami, algami. Woda morska przelewałaby się nieustannie po moim czole, piersiach, brzuchu, nogach, ścierając powoli ciało i czyniąc mnie coraz to lżejszą, coraz bardziej wiotką. Aż w końcu przyszedłby dzień, kiedy fala wyrzuciłaby z impetem mój wątły, biały szkielet na jakąś plażę. Podobała mi się ta myśl, że sunęłabym ciągnięta za włosy poprzez morskie głębiny, że zatraciłabym kształty ludzkie i stałabym się garstką cienkich, białych kości rzuconych na czyste kamienie wybrzeża. I może ktoś, sam nie wiedząc o tym, przeszedłby po nich, ścierając je w proch. Wśród tych obrazów, smutnych i zarazem upajających, pogrążyłam się we śnie.
Rozdział 11
Następnego dnia, chociaż łudziłam się, że sen i wypoczynek dobroczynnie wpłyną na Mina, musiałam stwierdzić od razu, że nie zmieniło się nic, a może nawet nastąpiło pogorszenie. Tak jak i dnia poprzedniego przeskakiwał on nagle od ponurego, zaciętego milczenia do sarkastycznych, urywanych rozmów na obojętne tematy, przez które jak poprzez przezroczystą bibułkę przebijała ustawicznie ta sama myśl. Pogorszenie, o ile mogłam zaobserwować, polegało na poddaniu się bez reszty apatii, obojętności i roztargnieniu, co u niego, zazwyczaj tak ruchliwego, było czymś nieoczekiwanym i zdawało się jeszcze bardziej podkreślać całkowite oderwanie od wszystkiego, co robił dotychczas. Rozpakowałam jego walizki i schowałam do szafy ubrania i bieliznę. Co do książek, zaproponowałam mu, żeby ułożył na razie swoje podręczniki pod lustrem, na marmurowym blacie komody. Ale odpowiedział:
— Zostaw je w walizce… i tak nie będą mi już potrzebne.
— Dlaczego? — zapytałam. — Przecież masz zdawać ostatni egzamin.
— Nie będę zdawał żadnego egzaminu.
— Chcesz przerwać studia?
— Tak.
Nie starałam się go przekonywać, bojąc się, aby znowu nie zaczął mówić o tej dławiącej go zmorze, i zostawiłam książki w walizce. Zauważyłam też, że się nie umył i nie zamierza się golić, chociaż dawniej zawsze nadzwyczajnie dbał o czystość i o swój wygląd zewnętrzny. Spędził cały ten dzień w moim pokoju, pokładał się na łóżku, palił lub spacerował po pokoju z przygnębionym wyrazem twarzy, z rękami w kieszeniach. Ale przy stole, tak jak mi obiecał, nie rozmawiał już więcej z matką. Wieczorem oznajmił, że zje kolację na mieście, i wyszedł, a ja nie miałam odwagi zaproponować mu swojego towarzystwa. Nie wiedziałam, dokąd poszedł, i właśnie kładłam się do łóżka, kiedy wrócił; zorientowałam się w jednej chwili, że jest pijany. Objął mnie przesadnym, błazeńskim gestem i od razu rzucił się na mnie. Musiałam mu ulec, chociaż zdawałam sobie sprawę, że miłość jest dla niego w tej chwili tym samym co picie wina, czymś przykrym, robionym na siłę, byle się zmęczyć i utracić świadomość rzeczywistości. Powiedziałam mu:
— Równie dobrze mógłbyś przespać się z jakąś inną kobietą!
Roześmiał się i odrzekł:
— Pewnie, to byłoby to samo, ale skoro już jesteś tu pod ręką! — Te słowa obraziły mnie, ale jeszcze bardziej zmartwiły, bo nie było w nich ani odrobiny uczucia.
Potem niespodziewanie przyszło na mnie jakby olśnienie i powiedziałam odwracając się w jego stronę:
— Słuchaj, wiem, że jestem tylko biedną dziewczyną, jakich spotyka się tysiące, ale spróbuj mnie pokochać, proszę cię o to dla twego dobra. Jeżeli uda ci się mnie pokochać, przestaniesz siebie nienawidzić.
Popatrzył na mnie, a potem zawołał donośnym i drwiącym głosem: — Miłość, miłość! — i zgasił światło. Leżałam w ciemności z szeroko otwartymi oczyma, rozgoryczona, zagubiona, nie wiedząc, co myśleć.
Następne dni nie przyniosły żadnych zmian. Wydawało się, że Mino zmienił po prostu obyczaje. Przedtem studiował, chodził na uniwersytet, widywał się w kawiarniach z przyjaciółmi, czytał. Teraz palił leżąc na łóżku, spacerował po pokoju, prowadził ze mną dziwaczne, pełne aluzji rozmowy, upijał się i używał miłości. Po upływie czterech dni naprawdę zaczęła ogarniać mnie rozpacz. Zdawałam sobie sprawę, że jego cierpienie bynajmniej nie słabnie, i wydawało mi się niemożliwością, abym miała żyć stale pod pręgierzem tego cierpienia. Mój pokój, wciąż zadymiony, robił na mnie wrażenie jakiejś fabryki produkującej cierpienie bez chwili przerwy, i we dnie, i w nocy; nawet powietrze, które tam wdychałam, stało się dla mnie skondensowaną galaretą smutnych, osaczających mózg myśli. Niejeden raz przeklinałam w takich chwilach własną małość i głupotę, i to, że mam matkę jeszcze bardziej ograniczoną i jeszcze głupszą ode mnie. W ciężkich chwilach pierwszy impuls każe zwrócić się po radę do osoby starszej, rozsądnej i mającej większe doświadczenie. Ale ja nie znałam nikogo, kto posiadałby tego rodzaju przymioty, a prosić o ratunek matkę znaczyłoby tyle, co prosić o to jedno z dzieci bawiących się na podwórku. A jednocześnie nie umiałam przeniknąć do dna jego cierpienia, wiele rzeczy wymykało mi się. Powoli zaczęłam dochodzić do przekonania, że męczy go przede wszystkim myśl, że to, co powiedział Astaricie, zostało zanotowane i przekazane do archiwum, jako wieczyste świadectwo jego załamania psychicznego. Niektóre z jego powiedzeń potwierdziły jeszcze owe domysły. Tak więc pewnego popołudnia powiedziałam mu: