Nagle poczuł szturchnięcie.
– Kolego... Wypijesz łyk piwa ze mną? Ostatniego łyka. Wypijesz? – usłyszał zachrypnięty głos.
Podniósł głowę. Przekrwione, wystraszone oczy w za dużych oczodołach wychudzonej, zarośniętej i pokrytej ranami twarzy patrzyły na niego błagalnie. W wyciągniętej drżącej dłoni mężczyzny, który siedział obok, była puszka piwa. Mężczyzna zauważył jego łzy, odsunął się i powiedział:
– Słuchaj, kolego, ja nie chcę ci przeszkadzać. Nie chciałem, naprawdę. Ja też nie lubię, gdy ja płaczę i ktoś się przyczepia. Ja już sobie idę. Płakać trzeba w spokoju. Tylko wtedy ma się z tego radość.
Nie pozwolił mu odejść, chwytając za kurtkę. Wziął puszkę z jego ręki i powiedział:
– Nie przeszkadzasz. Słuchaj, ty nawet nie wiesz, jak bardzo chcę się z tobą napić. Mam od kilku minut urodziny. Nie odchodź. Mam na imię Jakub.
I nagle zrobił coś, co wydawało mu się w tamtym momencie zupełnie naturalne i czemu nie mógł się oprzeć. Przyciągnął tego mężczyznę i przytulił do siebie. Oparł głowę na ramieniu okrytym podartą ortalionową kurtką. Trwali tak chwilę, czując, że dzieje się coś uroczystego. W pewnym momencie ciszę zakłócił pociąg, przelatując z hukiem obok ławki, na której siedzieli przytuleni do siebie. Wtedy mężczyzna skulił się jak przestraszone dziecko, wtulił się w niego i powiedział coś, co zagłuszył stukot kół pędzącego pociągu. Po chwili poczuł zawstydzenie. Ten drugi musiał poczuć to samo, odsunął się bowiem gwałtownie, bez słowa wstał i poszedł w kierunku schodów prowadzących do tunelu. Przy jednym z metalowych koszy na śmieci zatrzymał się, wyjął kartkę papieru ze swojej plastikowej torby, zgniótł ją w dłoni i wrzucił do pojemnika. Po chwili zniknął w tunelu.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Jakub – powiedział głośno, wypijając ostatni łyk piwa z puszki, którą tamten mężczyzna postawił obok migoczącego komputera.
To tylko chwila słabości. Atak arytmii serca, który minął. Usiadł wyprostowany na ławce. Sięgnął do torby po telefon komórkowy. Wyciągnął berlińską gazetę, którą kupił rano, odnalazł reklamę serwisu taxi. Wybrał numer. Spakował komputer i ciągnąc z hukiem po wybojach rampy walizkę, poszedł w kierunku tunelu prowadzącego do hali kasowej i wyjścia do miasta.
Jak to było? Jak on to powiedział? «Płakać trzeba w spokoju. Tylko wtedy ma się z tego radość...».
ONA: Już dawno żaden mężczyzna aż tak bardzo nie starał się, aby miała taki nastrój, czuła się atrakcyjna i miała najlepsze drinki w kieliszku.
– Nikt nie zaprzeczy, że Kopciuszek miał wyjątkowo smutne dzieciństwo. Wredne przyrodnie siostry, praca ponad siły i straszna macocha. Poza tym, że musiała zatruwać się, wyciągając popiół z popielnika, to na dodatek nie miała nawet kanału MTV – powiedział, wybuchając śmiechem, młody mężczyzna siedzący naprzeciwko niej przy barze.
Był o kilka lat młodszy od niej. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć. Przystojny. Perfekcyjnie elegancki. Dawno nie widziała mężczyzny tak harmonijnie ubranego. Właśnie tak. Harmonijnie. Był wytworny jak jego piękne, szyte na miarę garnitury. Wszystko się w nim zgadzało ze sobą. Zapach wody kolońskiej pasował do koloru krawata, kolor krawata pasował do koloru kamieni w złotych spinkach przy mankietach nieskazitelnie błękitnej koszuli. Złote spinki przy mankietach – kto teraz jeszcze używa w ogóle takich spinek? – swoim rozmiarem i odcieniem złota pasowały do złotego zegarka, który nosił na przegubie prawej ręki. A zegarek pasował do pory dnia. Teraz, wieczorem, na to spotkanie z nią w barze włożył elegancki, prostokątny zegarek z delikatnym skórzanym paskiem w kolorze jego garnituru. Rano na zebraniu w berlińskiej siedzibie ich firmy miał ciężkiego, dostojnego roleksa. Poza tym rano inaczej też pachniał. Wie to dokładnie, bo celowo wstała ze swojego miejsca i wychyliła się po butelkę z wodą sodową dokładnie nad jego głową, choć miała całą tacę z butelkami przed sobą.
Przyglądała mu się całe przedpołudnie. Miał na imię Jean i był Belgiem «z absolutnie francuskiej części Belgii», jak sam podkreślał. Nie wiedziała, czym francuska część Belgii różni się tak bardzo od flamandzkiej, ale założyła, że widocznie być z francuskiej części jest większym zaszczytem.
Jak się potem okazało, Jean nie tylko według niej był największą atrakcją tego cyrku w Berlinie. Ściągnęli ich z całej Europy do centrali w Berlinie, aby powiedzieć, że tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia. Od roku tkwiła wespół z ich belgijskim odpowiednikiem w projekcie, który w Polsce nie mógł się udać. Urządzenia, które chcieli sprzedawać, po prostu nie pasowały do polskiego rynku. Trudno sprzedawać Eskimosom kremy utrwalające opaleniznę. Nawet jeśli są to kremy najwyższej jakości.
W ogóle nie chciała tutaj przyjeżdżać i robiła wszystko, aby przerzucić ten wyjazd na kogoś innego z jej działu. Planowali z mężem od dawna wyjazd w Karkonosze z wypadem do Pragi. Nie udało się. Na wyraźne polecenie z Berlina miała przyjechać właśnie ona. Na dodatek pociągiem, bo żeby ten pobyt w Berlinie miał w ogóle sens, musiała najpierw spędzić jeden dzień w filii ich firmy w Poznaniu.
Jadąc tutaj z Warszawy – ostatnio nienawidziła jeździć pociągami – miała bardzo dużo czasu, aby opracować strategię, która pozwoliłaby jej odwieść centralę od tego projektu. Jednak Jean, ten Belg ze spinkami pasującymi chyba nawet do pogody, przekonał wszystkich, że «rynek w Polsce jeszcze sam nie wie, że potrzebuje tych urządzeń» i że on «ma genialnie prosty pomysł na to, aby polski rynek się o tym dowiedział». Potem przez godzinę na tle wypieszczonych, kolorowych slajdów opowiadał o swoim «genialnie prostym pomyśle».
Mało, że ona sama opowiedziałaby o tym w kwadrans i do tego znacznie lepszą angielszczyzną, to na dodatek nic – z wyjątkiem mapy Polski – na jego slajdach nie odpowiadało rzeczywistości. Ale to nie zrobiło na nikim oprócz niej specjalnego wrażenia. Było widać, że dyrektorka z Berlina podjęła decyzję już przed prezentacją. Ona też podjęła decyzję już przed prezentacją. Problem polegał na tym, że były to decyzje całkowicie odmienne. Ale jak dyrektorka mogła się z nią zgodzić? Czyż ktoś tak ujmująco przystojny, mówiący po angielsku z tak czarującym francuskim akcentem mógł się mylić? Dyrektorka patrzyła na Belga opowiadającego bzdury na tle kolorowych fantazji jak na przystojnego faceta, który lada chwila zacznie się rozbierać. Ciężki przypadek menopauzy. Ale cóż, pokusa z pewnością warta była, według dyrektorki, pieniędzy akcjonariuszy. Poza tym zawsze można przekonać Eskimosów, że opalają się także w trakcie długiej nocy polarnej. Od promieniowania kosmicznego. I kremy przydadzą się im na pewno.
Po Jeanie wystąpiła ona. Dyrektorka nawet nie czekała do końca jej prezentacji. Wyszła, wywołana przez sekretarkę do telefonu. W ten sposób wszyscy się dowiedzieli, że nie warto jej słuchać. Schylili się jak na komendę nad klawiaturami swoich laptopów i zajęli Internetem. W zasadzie mogła recytować wiersze lub opowiadać po polsku dowcipy – oni i tak nie zauważyliby tego. Tylko Belg, gdy już zakończyła swoją prezentację, stanął przed nią i z tym swoim rozbrajającym uśmiechem powiedział:
– Jest pani najbardziej uroczym inżynierem, jakiego znam. Nawet jeśli nie ma pani racji, to słuchałem tego, co pani mówiła, z zapartym tchem i z największą uwagą.
Kiedy sięgnęła do torby, aby pokazać mu swoje obliczenia, dodał: