P(rzed) Scriptum: «Wyspa» w tym tekście – gdybyś zapomniał – to moja Wyspa Wight. Maleńka plamka na mapie między Francją a Anglią na kanale La Manche. Tam, gdzie się urodziłam.
Drogi J.L,
Wiesz, że pisałam ten list minimum 1000 razy?
Pisałam go w myślach, pisałam go na piasku na plaży, pisałam go na najlepszym papierze, jaki można było kupić w Zjednoczonym Królestwie, pisałam go sobie długopisem na udzie. Pisałam go na obwolutach płyt z muzyką Szopena.
Pisałam go tyle razy...
Nigdy go nie wysłałam. Przez ostatnich 12 lat – bo to było prawie dokładnie 12 lat temu – nie wysłałam co najmniej tysiąca listów do NIEGO.
Bo to wcale nie jest list do Ciebie. To jest list do L. Jota. Bo ja odwróciłam mu inicjały, połączyłam je i nazywałam go Eljot.
Ty jesteś wprawdzie J.L., ale go znasz. Znasz go pewnie tak, jak nikt inny go nie zna. Obiecaj mi, że opowiesz mu, co napisałam. Opowiesz?
Bo Eljot miał być jak antrakt między pierwszym a drugim aktem opery. Ja wtedy piję najlepszego szampana, jakiego mają w barze. Jeśli mnie na to nie stać, to zostaję w domu i słucham płyt. On miał być jak ten szampan. Tylko na przerwę. Miał uderzyć do głowy. Miał smakować i miał wywołać ten rausz na następny akt. Aby muzyka była jeszcze piękniejsza.
Eljot był taki. Jak najlepszy i najdroższy w barze szampan. Oszołomił mnie. Potem miała być jeszcze druga przerwa. A potem koncert miał się skończyć, l szampan też. Ale tak nie było. Po raz pierwszy w życiu z całej opery najlepiej zapamiętałam przerwę między pierwszym i drugim aktem. Ta przerwa tak naprawdę nigdy się nie skończyła. Zdałam sobie z tego sprawę dzisiaj rano w tym klubie. Głównie dzięki zmysłom wyostrzonym czwartym dniem głodówki i czwartej szklance guinnessa.
Spędziłam z nim 88 dni i 16 godzin mojego życia. Żaden mężczyzna nie miał tak mało czasu i nie dał mi tak wiele. Jeden był ze mną przez 6 miesięcy, a nie umiał mi dać tego, co miałam z Eljotem już po 6 godzinach. Byłam z tym facetem, bo uważałam, że tych jego «6 godzin» dopiero nadejdzie. Czekałam. Ale one nigdy nie przyszły. Któregoś dnia w czasie bezsensownej sprzeczki zaczął wrzeszczeć:
– Co ci takiego dał ten cholerny Polak, po którym nie zostało ci nic? Nawet jedno cholerne zdjęcie. – A kiedy triumfująco dodał: – Czy on chociaż wiedział, co to aparat fotograficzny?! – wystawiłam jego do połowy pustą walizkę, z którą wprowadził się do mnie, za drzwi.
Co mi więc dał ten «cholerny Polak»? No co?
Dał mi na przykład ten optymizm. Nigdy nie mówił o smutku, a wiedziałam, że przeżył smutek ostateczny. Zarażał optymizmem. U niego deszcz był tylko krótką fazą przed nadejściem słońca. Każdy, kto mieszkał w Dublinie, wie, że takie myślenie to przykład totalnego optymizmu. To przy nim zauważyłam, że można nosić rzeczy, które nie muszą być czarne. To przy nim uwierzyłam, że mój ojciec kocha moją matkę, tylko nie umie tego okazać. W to nie wierzyła nigdy nawet moja matka. Jej psychoterapeutka także nie.
Dał mi na przykład to uczucie, gdy wydaje ci się, że za chwilę oszalejesz z pożądania, l wiesz przy tym na pewno, że się spełni. Umiał opowiedzieć mi baśń o każdym kawałku mojego ciała. Nie było chyba takiego, którego nie dotknął lub nie posmakował. Gdyby miał czas, pocałowałby każdy włos na mojej głowie. Każdy po kolei. Przy nim zawsze chciałam rozebrać się jeszcze bardziej. Miałam uczucie, że czułabym się chyba dopiero naprawdę naga, gdyby mój ginekolog wyjął mi spiralę.
Nigdy nie szukał erogennych miejsc na moim ciele. Założył, że kobieta jest erogennym miejscem jako całość, a z tej całości i tak najbardziej erogenny jest mózg. Eljot słyszał o okrzyczanym G-punkcie w pochwie kobiety, ale szukał go w moim mózgu, l prawie zawsze znajdował.
Doszłam z nim do końca każdej drogi. Zaprowadził mnie do tak cudownie grzesznych miejsc. Niektóre z nich są teraz dla mnie świętością. Czasami, gdy kochaliśmy się, słuchając oper lub Beethovena, wydawało mi się, że nie można już być bardziej czułym. Jakby miał dwa serca zamiast dwóch płuc. Może nawet miał...
Dał mi na przykład taki mały, czerwony gumowy termoforek w kształcie serca. Niewiele większy od dłoni. Słodki. Tylko on mógł coś takiego wynaleźć w Dublinie. Bo tylko on zwracał uwagę na takie rzeczy. Wiedział, że ja mam straszne PMS-y przed jeszcze gorszym okresem i że jestem wtedy niesprawiedliwą, okrutną, egoistyczną, wredną jędzą, której wszystko przeszkadza. Nawet to, że wschód jest na wschodzie, a zachód na zachodzie. Któregoś dnia pojechał na drugi koniec Dublina i kupił go. Tej nocy, gdy tak bardzo bolało, wstał w nocy, napełnił go ciepłą wodą i położył mi go na brzuchu. Ale najpierw całował mnie tam. Centymetr po centymetrze. Powoli, delikatnie i tak niewiarygodnie czule. Potem położył mi to na brzuchu i kiedy ja, zachwycona, wpatrywałam się w to maleństwo, on zaczął całować i ssać palce moich stóp. Jeden po drugim. Stopa po stopie. Patrzył mi cały czas w oczy i całował. Nawet jeśli nie masz PMS-ów, możesz wyobrazić sobie, że to było cudowne. Przeżyłam z nim niestety tylko trzy PMS-y i trzy okresy.
Dał mi na przykład tę dziecięcą ciekawość świata. On pytał o wszystko. Naprawdę tak, jak dziecko, które ma prawo pytać. Chciał wiedzieć. Nauczył mnie, że «nie wiedzieć» to «żyć w zagrożeniu». Interesował się wszystkim. Wszystko podważał, we wszystko wątpił i we wszystko był skłonny uwierzyć, gdy tylko udało się go przekonać faktami. Pamiętam, jak zaszokował mnie pewnego dnia, pytając:
– Myślisz, że Einstein się onanizował?
Nauczył mnie, na przykład, że należy ulegać swoim pragnieniom wtedy, kiedy nadchodzą, i nic nie odkładać na później. Tak jak wtedy, gdy podczas przyjęcia w ogromnym domu jakiegoś bardzo ważnego profesora genetyki, w trakcie bardzo ważnej nudnej naukowej dyskusji o «uwarunkowaniach genetycznych seksualizmu ssaków» wstał nagle, podszedł do mnie, nachylił się – wszyscy zamilkli, patrząc na nas – i wyszeptał:
– Na pierwszym piętrze tego domu jest łazienka, jakiej jeszcze nie widziałaś. Nie mogę skupić się na tej dyskusji o seksualizmie, patrząc na ciebie. Chodź ze mną teraz do tej łazienki.
I dodał:
– Myślisz, że to jest uwarunkowane genetycznie? Wstałam posłusznie, poszliśmy na górę. Bez słowa oparł mnie o kryształowe lustro drzwi szafy, zsunął spodnie, rozsunął moje nogi i... l «uwarunkowany genetycznie seksualizm ssaków» nabrał zupełnie innego, cudownego znaczenia. Gdy po kilku minutach wróciliśmy na dół i usiedliśmy na swoich miejscach, na chwilę zapadła cisza. Kobiety patrzyły na mnie wnikliwie. Mężczyźni zapalili cygara.
Dat mi na przykład poczucie, że jestem dla niego kobietą najważniejszą, l że wszystko, co robię, ma dla niego znaczenie. Każdego ranka, nawet gdy spaliśmy ze sobą, całował mi dłoń na powitanie. Otwierał oczy, wyciągał moją dłoń spod kołdry i całował, l mówił przy tym: «Dzień dobry». Zawsze po polsku. Tak jak to zrobił pierwszego dnia, gdy zostaliśmy sobie przedstawieni.
Czasami, gdy obudził się w nocy «porażony jakimś pomysłem» – tak to nazywał – wysuwał się cichutko z łóżka i szedł pracować do tych swoich genów. Wracał nad ranem, wsuwał się pod kołdrę, aby pocałować mnie w rękę i powiedzieć «dzień dobry». Myślał naiwnie, że ja tego nie zauważałam. Ja zauważałam nanosekundy bez niego.