Выбрать главу

— Czy mamy wierzyć w to… w to wszystko po prostu na pańskie słowo, sir? — rzekł pułkownik Dongh z godnością i nieco żałośnie; ponieważ będąc zbyt głupim, aby sprawnie szufladkować, wiedział, że nie powinien wierzyć Lepennonowi, Orowi i Jungowi, ale uwierzył im i to go przerażało.

— Nie — odrzekł Cetianin. — To już się skończyło. Taka kolonia musiała wierzyć w to, co przekazywały jej przelatujące statki i przestarzałe wiadomości radiowe. Wy już nie musicie. Możecie sprawdzić. Zamierzamy przekazać wam ansibla przeznaczonego dla Prestno. Mamy na to pełnomocnictwo Ligi. Otrzymane, oczywiście, przez ansibla. Z waszą kolonią tutaj źle się dzieje. Gorzej, niż myślałem z waszych raportów. Wasze raporty są bardzo niekompletne; działała tu cenzura lub głupota. Teraz jednak będziecie mieli ansibla i możecie rozmawiać z waszą Ziemską Administracją; możecie poprosić o rozkazy, żebyście wiedzieli, jak postępować. Znając głębokie zmiany, jakie zachodzą w organizacji Ziemskiego Rządu, od czasu kiedy stamtąd wyruszyliśmy, radziłbym zrobić to od razu. Nie istnieje już usprawiedliwienie dla postępowania według przestarzałych rozkazów, dla ignorancji, dla nieodpowiedzialnej autonomii.

Skwasić Cetianina, a tak jak mleko pozostanie już skwaśniały. Or wymądrzał się i komandor Jung powinien go zamknąć. Ale czy mógł? Jaką pozycję miał „Emisariusz Rady Ligi Światów”? Kto tu dowodzi, myślał Ljubow i także poczuł ukłucie strachu. Ból głowy powrócił jako poczucie ucisku, jak ciasna taśma opasująca skronie.

Spojrzał przez stół na białe ręce Lepennona o długich palcach, leżące spokojnie lewa na prawej na nagim wygładzonym drewnie stołu. Biała skóra była wadą według ziemskiego poczucia estetycznego Ljubowa, lecz spokój i siła tych rąk sprawiały mu dużą przyjemność. Pomyślał, że cywilizacja przychodziła Hainom naturalnie. Mieli ją tak długo. Prowadzili życie społeczno-intelektualne z gracją kota polującego w ogrodzie, z pewnością jaskółki lecącej nad morzem za słońcem. Byli ekspertami. Nigdy nie musieli przybierać póz, udawać. Byli tym, czym byli. Wydawało się, że nikt nie pasuje do ludzkiej skóry lepiej od nich. Z wyjątkiem może małych zielonych ludzi? Odmiennych, skarlałych, zbyt dobrze przystosowanych, zastałych stworzątek, które były tak całkowicie, tak uczciwie, tak nie-zmącenie tym, czym były…

Jeden z oficerów, Benton, spytał Lepennona, czy on i Or znajdowali się na tej planecie jako obserwatorzy z ramienia (zawahał się) Ligi Światów, czy też rościli sobie jakąś władzę… Lepennon przerwał mu grzecznie:

— Jesteśmy tu obserwatorami i nie mamy żadnych uprawnień do rozkazywania, a jedynie do składania raportów. W dalszym ciągu odpowiadacie tylko przed własnym rządem na Ziemi.

— A więc zasadniczo nic się nie zmieniło… — rzekł z ulgą pułkownik Dongh.

— Zapomina pan o ansiblu — przerwał Or. — Gdy tylko skończy się ta dyskusja, nauczę pana obsługi, pułkowniku. Będzie pan wtedy mógł skonsultować się z pańską Administracją Kolonialną.

— Ponieważ wasz problem jest raczej sprawą pilną i ponieważ Ziemia jest obecnie członkiem Ligi i w ciągu ostatnich lat mogła trochę zmienić Kodeks Kolonialny, rada pana Ora jest zarówno słuszna, jak i na czasie. Jesteśmy bardzo wdzięczni panu Orowi i panu Lepennonowi za ich decyzję przekazania waszej ziemskiej kolonii ansibla przeznaczonego dla Prestno. Była to ich decyzja, ja mogę jej tylko przyklasnąć. Teraz trzeba podjąć jeszcze jedną decyzję i ja muszę to zrobić kierując się waszą oceną.

Jeśli uważacie, że kolonii zagraża niebezpieczeństwo dalszych i bardziej zmasowanych ataków ze strony tubylców, mogę zatrzymać tutaj mój statek przez tydzień czy dwa jako arsenał obronny; mogę także ewakuować kobiety. Nie ma jeszcze dzieci, prawda?

— Nie, sir — rzekł Gosse. — Obecnie czterysta osiemdziesiąt dwie kobiety.

— Dobrze, mam miejsce dla trzystu osiemdziesięciu pasażerów, moglibyśmy też wepchnąć jeszcze setkę; dodatkowa masa dodałaby rok czy coś koło tego do podróży powrotnej, ale dałoby się to zrobić. Niestety tylko tyle mogę uczynić. Musimy udać się do Prestno; wasz najbliższy sąsiad, jak wiecie, jest odległy o 1,8 roku świetlnego. Zatrzymamy się tu w drodze powrotnej na Terre, aie zajmie to jeszcze przynajmniej trzy i pół roku ziemskiego. Wytrzymacie?

— Tak — oświadczył pułkownik, a inni powtórzyli jak echo. — Otrzymaliśmy już ostrzeżenie i nikt nas nie złapie na drzemce.

— Z drugiej strony — rzekł Cetianin — czy rdzenna ludność wytrzyma jeszcze trzy i pół roku?

— Tak — odparł pułkownik.

— Nie — sprzeciwił się Ljubow. Obserwował twarz Davidsona i wpadł jakby w panikę.

— Panie pułkowniku? — spytał uprzejmie Lepennon.

— Jesteśmy tu już od czterech lat i tubylcy świetnie prosperują. Będzie tu dość miejsca dla nas wszystkich; jak widać, planeta jest przeważnie niedoludniona i Administracja nie wydałaby pozwolenia na jej kolonizację, gdyby tak nie było. Jeżeli przyszłoby to znów komuś do głowy, już nas nie zaskoczą; udzielono nam błędnych informacji na temat natury tych tubylców, ale jesteśmy w pełni uzbrojeni i zdolni się obronić, lecz nie planujemy żadnych akcji odwetowych. Jest to wyraźnie zabronione w Kodeksie Kolonialnym, chociaż nie wiem, jakie przepisy mógł dodać ten nowy rząd, ale będziemy się trzymać jak zawsze swoich zasad, a one absolutnie wykluczają masowy odwet i ludobójstwo. Nie będziemy wysyłać żadnych próśb o pomoc, przecież kolonia odległa od domu o dwadzieścia siedem lat świetlnych powinna być samodzielna i w gruncie rzeczy całkowicie samowystarczalna, i nie sądzę, aby ów ansibl tak naprawdę to zmieniał, bo statki i ludzie, i materiały nadal muszą podróżować z szybkością pod-świetlną. Po prostu będziemy nadal wysyłać drewno do domu i uważać na siebie. Kobietom nie zagraża, żadne niebezpieczeństwo.

— Panie Ljubow? — spytał Lepennon.

— Jesteśmy tu od czterech lat. Nie wiem, czy tubylcza kultura ludzka przetrwa następne cztery. Co do ogólnej ekologii lądowej, sądzę, że Gosse mnie poprze, jeśli powiem, że nieodwracalnie zniszczyliśmy miejscowe systemy życia na jednej dużej wyspie, wyrządziliśmy wielkie szkody na tym subkontynencie Sornol, a jeśli będziemy dalej wycinać lasy w obecnym tempie, możemy sprowadzić główne zamieszkane lądy do poziomu pustyni w ciągu dziesięciu lat. Nie jest to wina Dowództwa Kolonii czy Biura Leśnictwa; oni po prostu stosowali Plan Rozwoju opracowany na Ziemi bez wystarczającej znajomości planety, która miała być eksploatowana, jej systemów życia czy jej rdzennych mieszkańców.

— Panie Gosse? — zabrzmiał grzeczny głos.

— Wiesz, Raj, trochę naciągasz problemy. Nie można zaprzeczyć, że Wyspa Śmietnikowa, na której nadmiernie wycięto las wbrew moim zaleceniom, jest zupełnie stracona. Jeśli wyrąb lasu na danym terenie przekroczy pewien procent, wtedy, widzicie, panowie, włókiennik nie wydaje nasion, a system korzeniowy włókiennika jest głównym czynnikiem wiążącym glebę na otwartych przestrzeniach; bez niego gleba zamienia się w pył i szybko eroduje pod wpływem wiatru i obfitych opadów deszczu. Ale nie mogę się zgodzić, że nasze podstawowe dyrektywy są błędne, tak długo, jak są skrupulatnie przestrzegane. Zostały one oparte na starannych badaniach planety. Tutaj w Centralu odnieśliśmy sukces realizując plan: erozja jest minimalna, a oczyszczona ziemia wysoce uprawna. Wycinanie drzew z lasu nie oznacza w końcu tworzenia pustyni — z wyjątkiem może punktu widzenia wiewiórki. Nie możemy dokładnie przewidzieć, jak miejscowe leśne systemy życiowe przystosują się do nowego leśno-prerio-uprawnego otoczenia przewidzianego w Planie Rozwoju, ale wiemy, że istnieją niezłe szansę na przystosowanie się i przeżycie w dużym procencie.