Выбрать главу

— Indyk, Płaskostopy i Wilgotnooki — odpowiedział Reswan, były niewolnik.

— Indyk żyje? Dobrze. Pomóż mi wstać, Gredo, mam węgorze zamiast kości…

Kiedy postał chwilę, nabrał sił i w ciągu godziny wyruszył do Eshsen, znajdującego się o dwie godziny drogi od Endtoru.

Kiedy dotarli na miejsce, Reswan wspiął się na drabinę opartą o ścianę obozu i wrzasnął w łamanym angielskim, którego uczono niewolników:

— Donga przyjść do brama, szybko-szybko!

W dole, w uliczkach pomiędzy przysadzistymi cementowymi barakami kilku jumenów krzyknęło i rzuciło w niego grudkami ziemi. Reswan uchylił się i czekał.

Stary pułkownik nie pojawił się, ale z chaty wyszedł utykając Gosse, którego nazywali Wilgotnookim, i krzyknął do Reswana:

— Pułkownik Dongh jest chory, nie może wyjść.

— Chory, jaka choroba?

— Jelita, choroba wodna. Czego chcesz?

— Mówić-mówić. Mój panie boże — rzekł Reswan we własnym języku patrząc w dół na Selvera — Indyk chowa się, czy chcesz rozmawiać z Wilgotnookim?

— Dobrze.

— Uważajcie na tę bramę, łucznicy! — Do brama, pan Goss-a, szybko-szybko!

Brama została otworzona tylko na taką szerokość i na tak długo, aby Gosse mógł się przecisnąć na zewnątrz. Stał przed nią sam, zwrócony do grupy Selvera. Utykał na jedną nogę zranioną podczas Nocy Eshsen. Miał na sobie piżamę, zabłoconą i przesiąkniętą deszczem. Jego siwiejące włosy wisiały w rzadkich kosmykach wokół uszu i nad czołem. Dwukrotnie wyższy od zwycięzców, trzymał się bardzo sztywno i patrzył na nich z odwagą i gniewnym cierpieniem.

— Czego chcecie?

— Musimy porozmawiać, panie Gosse — rzekł Server, który nauczył się normalnego angielskiego od Ljubowa. — Jestem Selver od Drzewa Jesionu z Eshreth. Jestem przyjacielem Ljubowa.

— Tak, znam cię. Co masz do powiedzenia?

— Mam do powiedzenia to, że zabijanie się skończyło, jeśli takiej obietnicy dotrzymają twoi ludzie i moi ludzie. Wszyscy możecie iść wolno, jeśli zabierzecie waszych ludzi z obozów drwali w Południowym Sornolu, Kushilu i Rieshwelu i zostaniecie tu wszyscy razem. Możecie mieszkać tu, gdzie las jest martwy, gdzie hodujecie wasze nasienne trawy. Nie może być więcej żadnego ścinania drzew.

Twarz Gosse'ego ożywiła się.

— Obozy nie zostały zaatakowane?

— Nie.

Gosse nic nie powiedział.

Selver obserwował jego twarz i po chwili odezwał się znowu:

— Na świecie jest chyba mniej niż dwa tysiące twoich ludzi pozostałych przy życiu. Wszystkie wasze kobiety nie żyją. W innych obozach ciągle jeszcze jest broń; moglibyście zabić wielu z nas. Ale my mamy trochę waszej broni. I jest nas więcej, niż moglibyście zabić. Myślę, że właśnie dlatego nie próbowaliście wysłać latających statków po miotacze ognia, zabić strażników i uciec. To by wam nic nie dało; nas naprawdę jest dużo. Jeśli dacie nam obietnicę, tak będzie najlepiej, a potem możecie czekać bezpiecznie, aż przybędzie jeden z waszych Wielkich Statków i będziecie mogli opuścić świat. Myślę, że to nastąpi za trzy lata.

— Tak, trzy miejscowe lata… Skąd to wiesz?

— No cóż, niewolnicy mają uszy, panie Gosse.

Gosse w końcu spojrzał prosto na niego. Odwrócił wzrok, poruszył się niespokojnie, spróbował ulżyć nodze. Spojrzał znowu na Selvera i odwrócił wzrok.

— Już obiecaliśmy nie skrzywdzić żadnego z twoich ludzi. Dlatego odesłaliśmy robotników do domu. Nie zdało się to na nic, nie posłuchaliście…

— Nie była to obietnica dana nam.

— Jak możemy zawrzeć jakąkolwiek umowę czy traktat z ludem, który nie ma rządu, żadnej władzy centralnej?

— Nie wiem. Nie jestem pewien, czy wiesz, co to jest obietnica. Ta została szybko złamana.

— Co masz na myśli? Przez kogo, jak?

— Na Rieshwelu, Nowa Jawa. Czternaście dni temu. Spalono miasto, a jego ludzie zostali zabici przez jumenów z Obozu na Rieshwelu.

— O czym ty mówisz?

— O tym, co powiedzieli wysłannicy z Rieshwelu.

— To kłamstwo. Byliśmy w kontakcie radiowym z Nową Jawą cały czas, aż do masakry. Nikt nie zabijał tubylców ani tam, ani nigdzie indziej.

— Mówisz prawdę, która ty znasz — rzekł Selver — a ja prawdę, którą ja znam. Przyjmuję twoją nieświadomość zabójstw na Rieshwelu; ale ty musisz przyjąć moje stwierdzenie, że ich dokonano. Pozostaje to: obietnica musi być dana nam i musi być dotrzymana. Będziesz chciał porozmawiać o tych sprawach z pułkownikiem Donghem i innymi.

Gosse uczynił ruch, jakby chciał wejść w bramę, ale odwrócił się i rzekł swym głębokim, zachrypniętym głosem:

— Kim jesteś, Selver? Czy — czy to ty zorganizowałeś atak? Czy to ty ich poprowadziłeś?

— Tak, ja.

— A więc ta cała krew spada na twoją głowę — powiedział Gosse z nagłą gwałtownością. — I Ljubowa też. On nie żyje — twój „przyjaciel Ljubow”.

Selver nie zrozumiał tego powiedzenia. Nauczył się morderstwa, ale o winie niewiele wiedział poza jej nazwą.

Kiedy przez chwilę jego wzrok zetknął się z bladym, niechętnym spojrzeniem Gosse'a, poczuł obawę. Poczuł falę mdłości, śmiertelny chłód. Próbował go oddalić od siebie zamykając na chwilę oczy. W końcu powiedział:

— Ljubow jest moim przyjacielem, a więc nie umarł.

— Jesteście dziećmi — rzekł Gosse z nienawiścią. — Dzieci, dzicy. Nie macie pojęcia o rzeczywistości. To nie sen, to rzeczywistość! Zabiliście Ljubowa. On nie żyje. Zabiliście kobiety — kobiety — spaliliście je żywcem, zabiliście je jak zwierzęta!

— Czy powinniśmy byli pozwolić im żyć? — odparł Selver z gwałtownością taką samą jak Gosse, ale cicho, lekko śpiewnym głosem. — Żeby mnożyły się jak owady. Żeby nas zalały? Zabiliśmy je, aby was wysterylizować. Wiem, kto to jest realista, panie Gosse. Ljubow i ja rozmawialiśmy o tych słowach. Realista to człowiek, który zna zarówno świat, jak i swoje własne sny. Wy nie jesteście normalni: wśród tysiąca waszych nie ma jednego człowieka, który wiedziałby, jak śnić. Nawet Ljubow nie wiedział, a był najlepszy z was. Śpicie, budzicie się i zapominacie o swoich snach, śpicie znowu i znowu się budzicie i tak spędzacie całe życie i myślicie, że to jest byt, życie, rzeczywistość! Nie jesteście dziećmi, jesteście dorosłymi ludźmi, ale nienormalnymi. I dlatego musieliśmy was zabić, zanim doprowadzilibyście nas do szaleństwa. A teraz wracaj i porozmawiaj o rzeczywistości z innymi nienormalnymi ludźmi. Rozmawiajcie długo i dobrze!

Strażnicy otworzyli bramę grożąc włóczniami tłoczącym się wewnątrz jumenom: Gosse wszedł do obozu. Duże ramiona zgarbił jak przed deszczem.

Selver był bardzo zmęczony. Przywódczyni z Berre i jesz-c/e jedna kobieta zbliżyły się do niego i szły z nim, a on oparł się na ich barkach, tak że w razie potknięcia nie upadłby. Młody My«!iwy Greda, kuzyn od jego Drzewa, żartował z nim, a Selver odpowiadał z lekkim sercem, śmiejąc się. Droga powrotna od Endtoru zdawała się trwać całe dni.

Był zbyt zmęczony, aby jeść. Wypił trochę gorącego rosołu i położył się przy Ognisku Mężczyzn. Endtor nie było miastem, lecz zaledwie obozem nad wielką rzeką, ulubionym miejscem połowu ryb dla wszystkich miast, które kiedyś znajdowały się w okolicznym lesie, zanim przyszli jumeni. Nie było tu Szałasu. Dwa kręgi z czarnego kamienia na ognisko i długa trawiasta skarpa, gdzie można było ustawić namioty ze skóry i plecionego sitowia, to cały Endtor. Rzeka Mened, główna rzeka Sornolu, mówiła w Endtorze nieustannie w świecie i we śnie.