Выбрать главу

Wyciągnął skoczka w górę i z powrotem poleciał nad obozem tak nisko, że mógłby zderzyć się z wysokim stożkiem pieca, jedyną rzeczą, która sterczała z rumowiska. Reszta nie istniała, tartak, piec, skład drzewa, dowództwo, chaty, baraki, ogrodzenie dla stworzątek, nic. Czarne kadłuby i jeszcze dymiące wraki. Ale to nie był pożar lasu. Las trwał, zielony, obok ruin. Davidson zawrócił łukiem do lądowiska, posadził maszynę i wysiadł szukając motoroweru, ale on także był tylko czarnym wrakiem, tak jak i śmierdzące, żarzące się szczątki hangaru i maszyn. Zbiegł ścieżką do obozu. Mijając to, co kiedyś było barakiem radiowym, nagle oprzytomniał. Nie zwalniając kroku skręcił ze ścieżki za wypaloną szopę. Tam się zatrzymał. Nasłuchiwał.

Nikogo nie było. Panowała cisza. Pożary już się dawno wypaliły; tylko wielkie stosy drewna jeszcze żarzyły się przeświecając gorącą czerwienią spod popiołu i węgla. Cenniejsze od złota były te podłużne kupy popiołu. Lecz żaden dym nie unosił się z czarnych szkieletów baraków i szop; a wśród popiołu leżały kości.

Jego umysł był absolutnie jasny i funkcjonował sprawnie, kiedy Davidson przyczaił się za barakiem radiowym. Istniały dwie możliwości. Pierwsza: atak z innego obozu. Jakiś oficer z Królewskiej albo Nowej Jawy oszalał i usiłował dokonać coup de planetę. Druga: atak spoza planety. Ujrzał złocistą wieżę w doku kosmicznym w Centralu. Ale jeśli Shackleton poszedł na piractwo, dlaczego miałby zacząć od zniszczenia małego obozu zamiast przejąć Central? Nie, to musi być inwazja, obcy. Jakaś nieznana rasa, może Cetianie czy Kainowie zdecydowali się wkroczyć do ziemskich kolonii. Nigdy nie ufał tym cholernym sprytnym humanoidom. To musiał być wybuch bomby termicznej. Oddział inwazyjny wraz z odrzutowcami, autolotami, nukami mógł łatwo ukryć się na jakiejś wyspie czy rafie położonej gdziekolwiek na Ćwierćkuli Południowo-Zachodniej. Musi wrócić do skoczka i nadać alarm, a potem rozejrzeć się, przeprowadzić rekonesans, żeby móc przekazać Dowództwu swoją ocenę zaistniałej sytuacji. Właśnie się wyprostowywał, kiedy usłyszał głosy.

Nie były to ludzkie głosy. Wysokie, ciche, bełkotliwe. Obce.

Przypadłszy na dłoniach i kolanach za plastykowym dachem szopy leżącym na ziemi i zdeformowanym przez gorąco w kształt skrzydła nietoperza, Davidson znieruchomiał i wytężył słuch.

Kilka metrów od niego przeszły ścieżką cztery stworzątka. Były to dzikie stworzątka nie mające na sobie nic poza luźnymi pasami ze skóry, na których wisiały noże i woreczki. Żaden nie nosił szortów i skórzanej obroży dostarczanych oswojonym stworzątkom. Ochotnicy w zagrodzie na pewno zostali spaleni razem z ludźmi.

Zatrzymały się niedaleko jego kryjówki, bełkocząc do siebie powoli i Davidson wstrzymał oddech. Nie chciał, żeby go zauważyły. Co, do diabła, robiły tutaj stworzątka? Mogły jedynie być szpiegami i zwiadowcami najeźdźców.

Jeden z nich wskazał na południe mówiąc coś i odwrócił się, tak że Davidson zobaczył jego twarz. I rozpoznał ją. Stworzątka wyglądały jednakowo, ale ten był inny. Davidson złożył swój podpis na owej twarzy nie dalej jak rok temu. To był ten, który oszalał i zaatakował go w Centralu, ten morderca, ulubieniec Ljubowa. Co on, u diabła, tutaj robił?

Umysł Davidsona działał prędko, zaskoczył; reagując szybko, jak zwykle, wstał nagle, wysoki, swobodny, z pistoletem w ręku.

— Stworzątka! Zatrzymać się. Stać w miejscu. Nie ruszać się!

Jego głos zabrzmiał jak trzask z bata. Cztery małe zielone istotki nie poruszyły się. Ten z rozbitą twarzą spojrzał na niego ponad czarnym rumowiskiem ogromnymi, pustymi oczami pozbawionymi światła.

— Odpowiadać. Ten ogień. Kto go zaczaił Żadnej odpowiedzi.

— Odpowiadać szybko-szybko! Nie ma odpowiedzi, ja spalę jednego, potem jednego, potem jednego, rozumiecie? Ten ogień, kto go zaczaił

— My spaliliśmy obóz, kapitanie Davidson — powiedział ten z Centralu dziwnym miękkim głosem, który przypominał Davidsonowi jakiegoś człowieka. — Wszyscy ludzie nie żyją.

— Wy go spaliliście, co to ma znaczyć?

Z jakiegoś powodu nie potrafił przypomnieć sobie imienia Szpetnej Twarzy.

— Było tu dwustu ludzi. Dziewięćdziesięciu niewolników z mojego plemienia. Dziewięciuset z mojego plemienia wyszło z lasu. Najpierw zabiliśmy ludzi w lesie, gdzie wycinali drzewa, potem zabiliśmy tych tutaj, kiedy paliły się domy. Myślałem, że ciebie też zabito. Cieszę się, że cię widzę, kapitanie Davidson.

To wszystko było szalone i oczywiście nieprawdziwe. Nie mogli zabić ich wszystkich, Oka, Birno, van Stena, całej reszty, dwustu ludzi, niektórzy musieli się wymknąć. Stworzątka miały tylko łuki i strzały. W każdym razie stworzątka nie mogły tego zrobić. Stworzątka nie walczyły, nie zabijały, nie znały wojen. Były nieagresywne między gatunkowo, to znaczy stanowiły łatwy cel. Nie oddawały ciosów. To diabelnie jasne, że nie zmasakrowały dwustu ludzi za jednym zamachem. To szaleństwo. Ta cisza, słaby swąd spalenizny w ciepłym świetle wieczoru, te obserwujące go jasnozielone twarze o nieruchomych oczach, to wszystko się sumowało w nic, a jeżeli, to w zwariowany koszmar.

— Kto to za was zrobił?

— Dziewięciuset z mojego plemienia — powiedział Szpetna Twarz tym cholernym udawanym ludzkim głosem.

— Nie, nie to. Kto jeszcze. Na czyją rzecz działaliście? Kto wam powiedział, co macie robić?

— Moja żona.

Davidson zauważył wtedy wymowne napięcie w postaci stworzątka, a jednak skoczyło na niego tak szybko i skrycie, że jego strzał chybił, spalając rękę czy ramię, zamiast trafić prosto w oczy. A stworzątko już na nim siedziało, mimo wzrostu i wagi o połowę mniejszej od Davidsona, wytrąciwszy go z równowagi swym skokiem, bo Davidson polegał na pistolecie i nie spodziewał się ataku. Ramiona stworzątka były chude, twarde i pokryte szorstkim futrem; kiedy je ściskał szamocząc się z nim, zaśpiewało.

Leżał na plecach, przyciśnięty do ziemi, rozbrojony. Cztery zielone pyski patrzyły na niego z góry. Ten z zeszpeconą twarzą ciągle śpiewał: był to zdyszany bełkot, ale melodyjny. Pozostała trójka słuchała pokazując w uśmiechu białe zęby. Nigdy nie widział uśmiechu stworzątka. Nigdy nie patrzył na twarz stworzątka z dołu. Zawsze w dół, z góry. Z wysoka. Próbował się szamotać, lecz w tej chwili był to wysiłek zmarnowany. Choć niewielkiego wzrostu, było ich więcej, a Szpetna Twarz miał jego pistolet. Musiał czekać. Ale było mu niedobrze, mdłości wykręcały mu ciało wbrew jego woli. Małe ręce przyciskały go do ziemi bez wysiłku, małe zielone twarze kiwały się nad nim z uśmiechem.

Szpetna Twarz zakończył pieśń. Ukląkł na piersiach Davidsona z nożem w jednej ręce i jego pistoletem w drugiej.

— Czy to prawda, kapitanie Davidson, że nie umiesz śpiewać? Dobrze więc, możesz pobiec do swego skoczka i odlecieć, i powiedzieć pułkownikowi w Centralu, że to miejsce jest spalone, a wszyscy ludzie zabici.

Krew, o dziwo, tak samo czerwona jak krew ludzka, skleiła futro na prawym ramieniu stworzątka, a nóż drgał w zielonej łapie. Ostra, przecięta bliznami twarz spojrzała na Davidsona z bardzo bliska, i dostrzegł on teraz dziwne światło płonące głęboko w czarnych jak węgiel oczach. Głos był nadal miękki i cichy.

Puścili go.

Podniósł się ostrożnie, ciągle jeszcze zamroczony od upadku. Stworzątka stały teraz w porządnej odległości, wiedząc, że jego zasięg był dwa razy większy niż ich; lecz Szpetna Twarz nie był jedynym uzbrojonym stworzątkiem; jeszcze jeden pistolet był wymierzony w jego brzuch. To Ben trzymał broń. Jego własne stworzątko Ben, ten mały, szary, parszywy kurdupel, wyglądał głupio jak zwykle, ale trzymał pistolet.