Выбрать главу

Nagłe dźgnięcie palcem w żebra sprawiło, że podskoczył. — Demwa! To pan! — zawołał Pierre LaRoque. — Jakie to szczęście! Skoro podróżujemy razem, to mogę mieć pewność, że zawsze znajdzie się ktoś do inteligentnej pogawędki. LaRoque miał na sobie błyszczącą, luźną tunikę. Z powagą palił fajkę. Jacob spróbował się uśmiechnąć, ale ponieważ z tyłu ktoś właśnie nastąpił mu na piętę, wyszło z tego raczej zgrzytnięcie zębami.

— Witam pana, LaRoque. Czemu to leci pan na Merkurego? Pańscy czytelnicy byliby chyba bardziej zainteresowani opowieściami o peruwiańskich wykopaliskach albo… — Albo innymi wstrząsającymi dowodami na to, że naszym prymitywnym przodkom dopomogli starożytni kosmonauci? — LaRoque wszedł mu w słowo. — Tak, panie Demwa, podobne dowody będą już wkrótce tak oczywiste, że nawet Skórzani i sceptycy z Rady Konfederacji dostrzegą błędność swoich przekonań!

— Widzę, że pan sam nosi Koszulę — Jacob wskazał na srebrzystą tunikę LaRoque’a. — Wkładam szatę Towarzystwa Danikenistycznego, kiedy opuszczam Ziemię, aby uczcić Starszych, dzięki którym mogliśmy wyruszyć w kosmos. — LaRoque przełożył szklankę i fajkę do jednej ręki, drugą zaś ujął złoty medalion, który miał zawieszony na łańcuszku na szyi.

Jacob pomyślał, że jak na dorosłego człowieka efekt jest nieco zbyt teatralny. Tunika i biżuteria sprawiały wrażenie zniewieściałości, co kontrastowało z gburowatymi manierami Francuza. Trzeba jednak przyznać, że ten sposób bycia pasował dobrze do skandalicznie afektowanego akcentu.

— Niech pan da spokój — uśmiechnął się Jacob. — Nawet pan musi przyznać, że loty kosmiczne zawdzięczamy tylko sobie samym, poza tym to my odkryliśmy nieziemców, a nie oni nas.

— Niczego nie muszę przyznawać — odparł LaRoque zapalczywie. — Musimy udowodnić, że jesteśmy godni opiekunów, którzy w zamierzchłej przeszłości obdarzyli nas inteligencją, a wówczas oni nagrodzą nas i wtedy dopiero dowiemy się, jak bardzo pomogli nam potajemnie w tamtych czasach!

Jacob wzruszył ramionami. Spór między Skórami i Koszulami nie był niczym nowym. Jedna strona twierdziła, że człowiek powinien być dumny ze swojego wyjątkowego dziedzictwa rasy, która rozwinęła się bez żadnej pomocy, a inteligencję zdobywaną na sawannach i wybrzeżach wschodniej Afryki zawdzięcza samej tylko Naturze. Druga strona utrzymywała, że homo sapiens, podobnie jak każda inna znana rasa sofontów, był ogniwem łańcucha wspomagania genetycznego i cywilizacyjnego, który sięgał wstecz do legendarnych początków Galaktyki, do czasów Przodków.

Wiele ludzi, w tym także Jacob, z rozmysłem nie zajmowało żadnego stanowiska w tym konflikcie, ale ludzkość, a także jej rasy podopieczne, z zainteresowaniem oczekiwały na rozwiązanie. Od czasów Kontaktu archeologia i paleontologia stały się powszechną pasją. Argumenty LaRoque’a były jednak tyle razy odgrzewane, że zupełnie straciły wszelki smak. A ból głowy dokuczał Jacobowi coraz bardziej.

— To bardzo interesujące, panie LaRoque — powiedział, powoli się wycofując. — Wie pan co, może porozmawiamy o tym innym razem…

Ale Francuz jeszcze nie skończył.

— Kosmos, proszę pana, pełen jest neandertalskich sentymentów. Ludzie na naszych statkach woleliby nosić zwierzęce skóry i chrząkać jak małpy! Są obrażeni na Starszych i chętnie upokarzają tych, którzy są wrażliwi i kierują się pokorą! Przedstawiając swoje poglądy, LaRoque szturchał jednocześnie swojego rozmówcę cybuchem fajki. Jacob cofał się, usiłując być grzeczny, ale stawało się to coraz trudniejsze. — No nie, teraz posunął się pan chyba trochę za daleko. To znaczy, mówi pan w końcu o kosmonautach. Wie pan przecież, że podstawowym kryterium przy ich wyborze jest rozwaga emocjonalna i polityczna…

— Aha! Pan chyba nie ma pojęcia, o czym pan mówi. Żartuje pan, prawda? Wiem to i owo o rozwadze politycznej i emocjonalnej kosmonautów! Kiedyś panu o tym opowiem — ciągnął LaRoque. — Któregoś dnia cała ta historia wyjdzie na jaw. Społeczeństwo dowie się wszystkiego o planie Konfederacji odizolowania dużej części ludzkości od starszych ras i od ich kosmicznego dziedzictwa. Ci wszyscy biedni „niepewni”! Wtedy będzie już za późno, żeby zatrzymać lawinę! — Wypuścił kłąb niebieskiego dymu w stronę Jacoba, którego ogarnęła nagle fala zawrotów głowy.

— Taa, panie LaRoque, wszystko się zgadza. Musi pan mi kiedyś o tym opowiedzieć.

Odwrócił się, żeby odejść.

LaRoque zmierzył Jacoba nieprzychylnym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się i klepnął go w ramię, gdy ten przeciskał się już do drzwi.

— Owszem — powiedział. — Wszystko panu opowiem. Tymczasem jednak powinien się pan położyć. Nie wygląda pan zbyt dobrze! Do zobaczenia! — Jeszcze raz poklepał go po plecach i powrócił do miejsca przy barze.

Jacob doszedł do najbliższego świetlika i oparł głowę o przezroczystą taflę. Jej chłód pomógł uspokoić tętnienie w skroniach. Kiedy otworzył oczy i wyjrzał, Ziemi nie było widać, zobaczył tylko ogromną przestrzeń usianą nieruchomymi gwiazdami, błyszczącymi w ciemności. Te jaśniejsze otoczone były promieniami dyfrakcyjnymi, które mógł wydłużać lub skracać, mrużąc oczy. Jeśli nie liczyć jasności, widok był taki sam jak nocą na ziemskiej pustyni. Tutaj gwiazdy nie mrugały, ale były to te same gwiazdy. Jacob wiedział, że powinien czuć coś więcej. Gwiazdy oglądane z kosmosu powinny być bardziej tajemnicze, bardziej… „filozoficzne”. Jednym z najtrwalszych wspomnień z wieku młodzieńczego był niesamowity huk rozgwieżdżonego nieba. Nie miało to nic wspólnego z tym oceanicznym wrażeniem, jakie teraz dawała mu hipnoza. Tamto przypominało raczej na wpół zapomniane sny z innego życia.

W sali głównej znalazł doktora Keplera, Bubbakuba i Fagina. Kepler poprosił, by się do nich dołączył.

Rozsiedli się wokół sterty poduszek w pobliżu świetlików widokowych. Bubbakub miał ze sobą filiżankę czegoś, co wyglądało na truciznę i zalatywało trującym zapachem. Fagin kroczył powoli, obracając się na swych korzenio-nogach. Nie miał ze sobą niczego. Rząd świetlików, biegnący wzdłuż zakrzywionego obwodu statku, przerwany był w salonie przez wielką okrągłą tarczę, podobną do gigantycznego kolistego okna, sięgającego od podłogi do sufitu. Jego płaska powierzchnia wystawała ze ściany na około trzydziestu centymetrów. Cokolwiek znajdowało się w środku, skryte było za ściśle dopasowaną płytą. — Cieszymy się, że pan się zdecydował — szczeknął Bubbakub przez swój brzmieniacz. Wypowiedziawszy tę uwagę, rozparł się na jednej z poduszek, zanurzył ryjek w filiżance, którą ze sobą przyniósł, i przestał zwracać uwagę na Jacoba i pozostałych. Jacoba zainteresowało, czy Pilanin próbował być towarzyski, czy też wypływało to z jego wrodzonego uroku.

Myślał o Bubbakubie „on”, choć nie miał pojęcia, jaka jest jego rzeczywista płeć. Dyrektor Filii Biblioteki nie miał na sobie żadnych ubrań z wyjątkiem brzmieniacza i małego woreczka, ale mimo to szczegóły anatomiczne, które Jacob mógł dojrzeć, gmatwały tylko tę kwestię. Wiedział na przykład, że Pilanie są jajorodni i swoich młodych nie karmią piersią. Tymczasem od gardła do krocza Bubbakuba ciągnął się, niby guziki od koszuli, rząd czegoś, co wyglądało jak sutki. Jacob nie próbował nawet zgadywać ich przeznaczenia. Sieć Informacyjna nic o tym nie wspominała, zamówił więc pełniejszą informację z Biblioteki. Fagin i Kepler rozmawiali o historii okrętów słonecznych. Głos Fagina był stłumiony, gdyż jego górne liście i otwór oddechowy zamiatały dźwiękochłonne płyty sufitu. (Jacob miał nadzieję, że Kanten nie miał skłonności do klaustrofobii. W końcu czego miałyby obawiać się mówiące warzywa? Co najwyżej schrupania. Zastanawiał się też na obyczajami seksualnymi rasy, której miłość fizyczna wymagała pośrednictwa specjalnego gatunku oswojonych trzmieli).