Выбрать главу

Kulla podniósł wzrok, kiedy Jacob podszedł bliżej. Otworzył nieco usta i przez chwilę można było dostrzec błysk białej porcelany.

— Czy teraz nogi masz… mniej miękkie? — spytał troskliwie. — Tak, teraz jeszt, tfu, jest lepiej. Dziękuję… Dziękuję także za wyjaśnienia. Zawsze wydawało mi się, że Słońce jest raczej gładkie… oprócz plam i wzniesień. Myślę jednak, że w istocie jest bardzo skomplikowane.

Kulla skinął głową.

— Doktor Kepler jeszt szpezjalisztą. On udzieli ci lepszych wyjaśnień, kiedy wyruszysz z nami na nurkowanie.

Jacob uśmiechnął się uprzejmie. Ależ skrupulatnie szkolono wysłanników Galaktów! Czy skinięcie głową rzeczywiście coś dla Kulli znaczyło? Czy też było to coś, co nauczono go robić w określonej sytuacji pośród ludzi?

Nurkowanie?

Uznał, że nie należy prosić Kulli o powtórzenie tej uwagi.

Lepiej nie kusić losu — pomyślał.

Zaczął ziewać, akurat w porę, by przypomnieć sobie, że należy zakryć usta ręką. Strach pomyśleć, co podobny gest mógł oznaczać na ojczystej planecie Pringa! — Chyba wrócę do pokoju i spróbuję się jeszcze trochę się przespać. Dzięki za rozmowę.

— Doprawdy nie ma za czo, Jacob. Dobranocz.

Powłócząc nogami ruszył korytarzem i ledwie upadł na łóżko, już spał jak zabity.

6. Retardacja i dyfrakcja

Przez iluminatory wlewało się miękkie, perłowe światło i oświetlało twarze tych, którzy oglądali powierzchnię Merkurego przesuwającą się pod zniżającym lot statkiem. Prawie wszyscy, którzy nie mieli akurat żadnych obowiązków, zebrali się w salonie, przyciągnięci do rzędu okien widokowych przez groźne piękno planety. Głosy przycichły, a rozmowy przeniosły się do małych grupek zebranych wokół świetlików. Jedynym donośniejszym odgłosem był słaby, trzaskający dźwięk, którego Jacob nie mógł zidentyfikować.

Powierzchnia planety była zryta kraterami i pocięta długimi rowami. Cienie rzucane przez merkuriańskie góry były czarne jak kosmos i niezwykle ostre na tle jasnych brązów i srebrzystości. Pod wieloma względami widok przypominał ziemski Księżyc. Były też różnice. W jednym miejscu jakiś starożytny kataklizm wyrwał cały obszar gruntu. Po tej stronie Merkurego, która zwrócona była do Słońca, blizna składała się z siatki głębokich bruzd. Dokładnie wzdłuż krawędzi wyrwy biegł terminator, wyraźna granica dzieląca dzień od nocy.

W dole, tam gdzie nie sięgał cień, padał nieustannie ognisty deszcz siedmiu różnych płomieni. Protony i promienie rentgenowskie oderwane od magnetosfery wraz ze zwyczajnym, oślepiającym blaskiem Słońca, zmieszanym jeszcze z innymi zabójczymi składnikami, sprawiały, że powierzchnia Merkurego skrajnie różniła się od księżycowej. Wyglądało to na miejsce, gdzie można napotkać duchy. Przypominało czyściec. Jacob przypomniał sobie fragment starożytnego, wcześniejszego niż Haiku wiersza japońskiego, który czytał zaledwie miesiąc wcześniej:

Najwięcej posępnych myśli przybywa Wraz z wieczorem. Wtedy zjawia się Także twoja złudna postać I mówi do mnie tak, jak ty mówiłaś.

— Czy pan coś powiedział?

Jacob otrząsnął się z płytkiego odrętwienia i ujrzał Dwayne’a Keplera, który stał obok niego.

— Nie, nic takiego. Oto pańska marynarka.

Wręczył ją Keplerowi, który uśmiechnął się w podziękowaniu.

— Przepraszam, ale fizjologia odzywa się w najmniej spodziewanych momentach. Prawdziwi kosmiczni wędrowcy też muszą chodzić do łazienki. A Bubbakub nie potrafi chyba oprzeć się temu materiałowi. Za każdym razem, gdy ją zdejmuję, żeby coś zrobić, przychodzę potem, a on śpi na niej. Po powrocie na Ziemię będę musiał mu taką kupić. Ale o czym to rozmawialiśmy, zanim wyszedłem?

Jacob wskazał na powierzchnię poniżej.

— Zastanawiałem się… Teraz już rozumiem, dlaczego kosmonauci nazywają Księżyc „przedszkolem”. Tutaj z pewnością trzeba bardziej uważać. Kepler pokiwał głową.

— Tak, ale to bez porównania lepsze niż posady w domu, przy jakichś głupich „programach prac publicznych”! — Kepler urwał, jak gdyby miał na końcu języka coś zjadliwego. Wzburzenie jednak wyparowało, tak że mógł ciągnąć dalej. Odwrócił się do iluminatora i wskazał panoramę pod nimi.

— Dawni obserwatorzy, Antoniodi i Schiaparelli, nazwali tę okolicę Charit Regio. Ten ogromny starożytny krater tam dalej to Goethe — pokazał obwarzanek ciemnej materii na jasnej równinie. — Leży bardzo blisko Bieguna Północnego, trochę niżej jest sieć jaskiń, dzięki której istnieje Baza Merkuriańska.

Kepler reprezentował teraz idealny wizerunek dostojnego i uczonego dżentelmena, może tylko oprócz tych momentów, kiedy jeden lub drugi koniec jego długich płowych wąsów wchodził mu do ust. Zdenerwowanie fizyka zdawało się ustępować w miarę zbliżania się do Merkurego i bazy Słonecznego Nurka, gdzie był szefem. Podczas podróży zdarzało się bowiem, zwłaszcza gdy rozmowa schodziła na wspomaganie albo na Bibliotekę, że przybierał on minę człowieka, który ma mnóstwo do powiedzenia i nijak nie może tego zrobić. Wyglądał wtedy na podenerwowanego i zakłopotanego, jakby bał się wyrazić swoje poglądy.

Po zastanowieniu Jacob uznał, że częściowo zna przyczynę tego. Chociaż dowódca Słonecznego Nurka nie powiedział wprost nic takiego, co mogłoby go zdradzić, Jacob był przekonany, iż Dwayne Kepler jest człowiekiem religijnym. Pośród sporów Skór z Koszulami i problemów Kontaktu z nieziemcami, zorganizowana religia rozpadła się w proch.

Danikeniści głosili wiarę w jakąś wielką (ale nie wszechmocną) rasę istot, które przyczyniły się do rozwoju człowieka i mogły zrobić to znowu. Zwolennicy Etyki Neolitycznej nauczali, że nie sposób zaprzeczyć istnieniu „ducha ludzkości”. Samo zaś istnienie tysięcy podróżujących w kosmosie ras, z których tylko niewiele wyznawało coś, co byłoby podobne do starych ziemskich doktryn religijnych, zadało dotkliwy cios koncepcji wszechpotężnego i antropomorficznego Boga. Większość oficjalnych wyznań albo stanęła po którejś stronie w konflikcie między Skórami i Koszulami, albo przekształciła się w filozoficzny teizm. Legiony wiernych przeszły pod inne sztandary, ci zaś, którzy tego nie uczynili, siedzieli cicho pośród całego zgiełku. Jacob zastanawiał się często, czy czekali na Znak.

Jeśli Kepler był wierzący, to jego ostrożność dałaby się w części wytłumaczyć. Bezrobocie wśród naukowców było przecież spore. Nie chciałby narażać się na to, że zyska sobie opinię fanatyka, a jego nazwisko dołączone zostanie do listy bezrobotnych. Jacob uważał, że to wstyd tak myśleć. Warto byłoby przecież wysłuchać jego poglądów.

Szanował jednak prawo Keplera do prywatności w tej sferze. Zawodową ciekawość Jacoba budził udział, jaki w problemach psychicznych Keplera mogło mieć odosobnienie. W umyśle tego człowieka kryło się coś więcej niż dylematy filozoficzne, coś, co czasami osłabiało jego skuteczność jako przywódcy i jego wiarę w siebie jako uczonego.

Martine, psycholog, przebywała często z Keplerem, przypominając mu regularnie, by zażywał leki z fiolek wypełnionych rozmaitymi pigułkami w różnych kolorach, które nosił po kieszeniach.

Jacob czuł, jak powracają stare nawyki, nie stępione przez ostatnie spokojne miesiące w Centrum Wspomagania. Pragnął dowiedzieć się, co to za pigułki, prawie tak bardzo, jak chciał wiedzieć, czym Mildred Martine zajmowała się naprawdę na Słonecznym Nurku. Martine ciągle stanowiła dla niego zagadkę. W żadnej z rozmów, jakie przeprowadzili na pokładzie statku, nie udało mu się przebić przez jej przeklętą przyjacielską obojętność. Jej przychylność w stosunku do Jacoba była równie wyraźna, jak przesadne zaufanie, jakim darzył go Kepler. Myślami mulatka i tak była gdzie indziej. Martine i LaRoque prawie nie wyglądali przez swój świetlik. Psycholog opowiadała zamiast tego o swoich badaniach nad wpływem barwy i jasności na zachowania neurotyczne. Jacob słyszał już o tym na spotkaniu w Ensenadzie. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiła Martine po przyłączeniu się do Słonecznego Nurka, było sprowadzenie środowiskowych czynników psychogennych do minimum, na wypadek gdyby „zjawiska” okazały się złudzeniem wywołanym przez stres.