Jej przyjaźń z LaRoque’em rosła przez całą podróż, w miarę jak w skupieniu wysłuchiwała jednej po drugiej jego sprzecznych ze sobą opowieści o zaginionych cywilizacjach i starożytnych przybyszach z kosmosu. Dziennikarz reagował na jej zainteresowanie elokwencją, z której słynął. Kilka razy ich prywatne rozmowy w salonie przyciągnęły tłumy. Jacob też przysłuchiwał się im raz czy dwa. LaRoque, jeśli tylko chciał, potrafił naprawdę porwać słuchaczy.
Mimo to Jacob czuł się bardziej skrępowany w obecności tego człowieka niż w obecności kogokolwiek z pozostałych pasażerów. Przedkładał towarzystwo osób bardziej bezpośrednich, takich jak Kulla. Polubił nawet obcego. Pomimo ogromnych oczu i niewiarygodnych organów dentystycznych gusta Pringa w wielu sprawach podobne były do jego własnych.
Kulla zadawał mnóstwo zaskakujących pytań na temat Ziemi i jej mieszkańców, zwłaszcza zaś tego, w jaki sposób ludzie traktowali swoje rasy podopieczne. Kiedy dowiedział się, że Jacob brał udział w programie doprowadzania do pełnej rozumności szympansów, delfinów, a ostatnio także psów i goryli, zaczął odnosić się do niego z jeszcze większym szacunkiem.
Pring ani razu nie powiedział, że ziemska technika jest archaiczna czy przestarzała, chociaż każdy wiedział, że w całej Galaktyce wyróżnia się ona swoją oryginalnością. Jak daleko sięgała pamięć, żadna inna rasa nie musiała przecież wynajdywać wszystkiego sama, zaczynając od zera. Dbała o to Biblioteka. Sam Kulla z entuzjazmem odnosił się do korzyści, jakie wiedza Galaktów miała przynieść jego ludzkim i szympansim przyjaciołom. Pewnego razu ET poszedł z Jacobem do sali gimnastycznej statku i swoimi wielkimi, czerwonymi oczyskami przyglądał się, jak Jacob odbywa maratoński trening kondycyjny, jeden z wielu podczas tej podróży. Podczas krótkich odpoczynków Jacob odkrył, że Pring przyswoił już sobie sztukę opowiadania nieprzyzwoitych dowcipów. Jego rasa musiała mieć obyczaje seksualne podobne do tych, jakie cechowały współczesne społeczeństwo ludzi, ponieważ zakończenie „…teraz spieramy się już tylko o cenę” miało chyba takie samo znaczenie dla nich obu.
To właśnie dowcipy, bardziej niż cokolwiek innego, sprawiły, że Jacob zdał sobie sprawę, jak daleko od domu znajdował się szczupły pringijski dyplomata. Zastanawiał się, czy Kulla czuł się tak samotny, jak czułby się on sam w podobnej sytuacji. Podczas kolejnych dyskusji o tym, czy najlepszym gatunkiem piwa jest Tuborg, czy L-5, Jacob musiał wysilać się, aby nie zapomnieć, że rozmawia z obcym, a nie z sepleniącym, trochę zbyt uprzejmym człowiekiem. Dostał jednak nauczkę, kiedy podczas jednej z takich rozmów nagle odkryli, że dzieli ich przepaść nie do przebycia. Jacob opowiedział historię o dawnych konfliktach klasowych na Ziemi, której Kulla nie zrozumiał. Jacob spróbował zilustrować istotę rzeczy chińskim przysłowiem: „Chłop zawsze wiesza się na wrotach swojego pana”.
Oczy obcego nagle pojaśniały i Jacob po raz pierwszy usłyszał wypełnione wzruszeniem klekotanie dochodzące z jego ust. Początkowo wytrzeszczył oczy w zdumieniu, a potem szybko zmienił temat.
Mimo wszystko jednak, spośród wszystkich pozaziemców, jakich spotkał, Kulla dysponował czymś najbardziej zbliżonym do ludzkiego poczucia humoru. Oczywiście wyłączając Fagina.
Teraz, tuż przed lądowaniem, Pring stał w milczeniu obok swojego opiekuna. Wyrazu ich twarzy nie sposób było odgadnąć.
Kepler trącił Jacoba w ramię, wskazując przy tym iluminator. — Już niedługo kapitan uszczelni ekrany stazowe i zacznie zmniejszać prędkość przeciekania czasoprzestrzeni. Skutki będą na pewno interesujące. — Sądziłem, że statek jak gdyby ślizga się po tkaninie przestrzeni, tak jakby jeździć na desce do surfmgu po plaży.
Kepler uśmiechnął się.
— Nie, panie Demwa. To powszechny błąd. Ślizganie się w przestrzeni to tylko zwrot, którego używają popularyzatorzy. Kiedy mówię o czasoprzestrzeni, nie mam na myśli „tkaniny”. Przestrzeń nie jest materialna. W rzeczywistości kiedy zbliżamy się do osobliwości planetarnej — czyli do zniekształcenia przestrzeni powodowanego przez planetę — musimy przyjąć stale zmieniającą się metrykę, to znaczy zestaw parametrów, za pomocą których mierzymy czas i przestrzeń. To tak, jak gdyby natura chciała, żebyśmy stopniowo zmieniali długość naszych wzorców metra i tempo naszych zegarów za każdym razem, gdy znajdziemy się blisko jakiejś masy.
— Rozumiem, że kapitan kontroluje nasze zbliżanie, pozwalając, by zmiana ta odbywała się powoli?
— Dokładnie tak! Oczywiście w dawnych czasach takie dostosowanie było o wiele gwałtowniejsze. Przyjmowało się daną metrykę albo hamując stale napędem rakietowym aż do samego lądowania, albo rozbijając się o planetę. Teraz zwijamy po prostu nadmiar metryczny jak kawałek materiału. Ach! Znowu to „materialne” skojarzenie! — Kepler uśmiechnął się szeroko. — Jednym z pożytecznych produktów ubocznych jest przy tym neutronium o czystości handlowej, głównym jednak celem jest bezpieczne lądowanie. — Kiedy więc zaczniemy w końcu upychać przestrzeń do worka, co będzie widać?
Kepler wskazał na iluminator.
— Może pan to zobaczyć właśnie teraz.
Na zewnątrz gasły gwiazdy. W miarę jak patrzyli, powoli znikał olbrzymi tuman jasnych punkcików, widocznych nawet przez osłony przyciemniające. Wkrótce pozostało ich zaledwie kilka, brunatno-żółtych i słabo widocznych na czarnym tle. Planeta pod nimi również uległa zmianie.
Światło odbijane przez powierzchnię Merkurego straciło swój poprzedni żar i wyrazistość, przybrało natomiast odcień pomarańczowy. Planeta była teraz właściwie ciemna. W dodatku była coraz bliżej. Wolno, ale wyraźnie horyzont ulegał spłaszczeniu. Obiekty, które uprzednio ledwie można było dostrzec, stawały się teraz lepiej widoczne, w miarę jak Bradbury opuszczał się coraz niżej.
Wielkie kratery otwierały się, ukazując mniejsze zagłębienia w swoich wnętrzach. Kiedy statek przelatywał nad poszarpaną krawędzią jednego z nich, Jacob zobaczył, że te małe także kryły w sobie jeszcze mniejsze jamy, kształtem przypominające wielki krater. Horyzont planety zniknął za pasmem gór i Jacob stracił wspaniałą perspektywę. Statek zniżał lot, ale teren pod nimi wyglądał teraz ciągle tak samo. Nie dało się stwierdzić, jak wysoko był Bradbury.
Czy to pod nami to góra, czy tylko głaz? — pomyślał. — A może wylądujemy za sekundę lub dwie, i to jest po prostu większy kamień?
Jacob poczuł, że są już blisko. Szare cienie i pomarańczowe wąwozy zdawały się być na wyciągnięcie ręki.
Spodziewał się, że statek za moment usiądzie, dlatego zaskoczyło go, kiedy lej w ziemi popędził nagle w górę i pochłonął ich.
W czasie przygotowań do zejścia z pokładu Jacob przypomniał sobie z przerażeniem, co robił podczas lądowania, kiedy zapadł w płytki trans, trzymając w ręku marynarkę Keplera. Z wielką zręcznością przeszukał wtedy ukradkiem jej kieszenie i wykradł nieco leku z każdej fiolki oraz zabrał mały ogryzek ołówka, nie zostawiając przy tym odcisków palców. Trofeum wypełniało teraz jego boczną kieszeń, ale pakunek był na tyle mały, że nie wybrzuszał kurtki.