— Czy możesz go powstrzymać przed nierozważnym postępowaniem? — spytał Bubbakub.
— Wprowadził już elementy przypadkowe.
— Zaproszenie Fagina i jego przyjaciela, Demwy? Wydają się niegroźni. Doświadczenia Demwy z delfinami dają słabą, ale realną nadzieję, że może być pożyteczny. Fagin zaś ma dryg do radzenia sobie z obcymi rasami. Ważne jest to, że Dwayne ma z kim dzielić się swoimi paranoicznymi fantazjami. Porozmawiam z Demwą i poproszę go o zrozumienie. Bubbakub uniósł się błyskawicznym szarpnięciem wszystkich kończyn jednocześnie.
Usadowił się w nowej pozycji i spojrzał Martine prosto w oczy. — Oni mnie nie obchodzą. Fagin to beztroski romantyk. Demwa wygląda na głupca. Jak każdy przyjaciel Fagina. Nie, bardziej obchodzą mnie ci dwaj, którzy sprawiają teraz kłopoty w Bazie. Kiedy tu leciałem, nie miałem pojęcia, że członkiem zespołu zrobiono szympansa. Odkąd zaczęły się te brudy, on i ten dziennikarz ciągle zawadzają. Załoga Bazy przytarła nosa dziennikarzowi, więc robi mnóstwo hałasu. A szymp ciągle nagabuje Kullę, próbując go „wyzwolić” i…
— Czy Kulla był nieposłuszny? Myślałam, że okres jego terminowania dopiero co…
Bubbakub poderwał się na nogi, sycząc przez obnażone, ostre kły:
— Nie przerywaj, człowieku!
Martine nie pamiętała, żeby kiedykolwiek wcześniej usłyszała jego prawdziwy głos, wysoki kwik wznoszący się ponad ogłuszający wrzask brzmieniacza. Przez chwilę była zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć.
Agresja Bubbakuba zaczęła powoli opadać. Po minucie nastroszone włosie jego futra na powrót się wygładziło.
— Przepraszam, człowieku Martine. Nie powinienem unosić się z powodu tak niewielkiego wykroczenia członka jakiejś niedorosłej rasy. Martine odetchnęła głęboko, starając się zrobić to bezdźwięcznie.
Bubbakub znowu usiadł.
— Odpowiadając na twoje pytanie: nie, Kulla nie złamał reguł. Wie przecież, że jego gatunek jeszcze długo będzie terminował u mojego na mocy Praw Wspomagania. To jednak źle, że ten doktor Jeffrey rozpuszcza mit o prawach bez obowiązków. Wy, ludzie, musicie nauczyć się trzymać swoje zwierzęta krótko, bo to tylko dzięki łaskawości nas, Starszych, w ogóle nazywa się ich podopiecznymi sofontami. A jak oni nie są sofontami, to gdzie się znajdziecie wy, ludzie? — Zęby Bubbakuba zalśniły przez ułamek sekundy, po czym obcy zamknął pysk z głośnym kłapnięciem.
Martine czuła w gardle suchość. Starannie dobierała słowa.
— Przepraszam za wszystko, co mogłeś uznać za zniewagę, Pilu Bubbakubie.
Porozmawiam z Dwaynem, może uda mu się przekonać Jeffreya, żeby trochę się uspokoił.
— A dziennikarz?
— Tak, z Pierre’em też pomówię. Jestem pewna, że nie chce nikomu szkodzić. Nie sprawi już więcej żadnych kłopotów.
— Byłoby dobrze. — Słowa z medalionu Bubbakuba były ciche. Obcy ponownie rozparł niedbale swoje krępe ciało. — Ty i ja mamy wielkie wspólne cele. Mam nadzieję, że zdołamy połączyć nasze wysiłki. Wiedz jednak: środki, które stosujemy, mogą się różnić. Rób to, co potrafisz, bo inaczej będę musiał, jak wy to mówicie, upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Martine ulegle skinęła głową.
8. Odbicie
Kiedy LaRoque przystąpił do jednego ze swoich popisów, Jacob zatopił się we własnych myślach. Bądź co bądź małemu człowieczkowi zależało teraz bardziej na zrobieniu wrażenia na Faginie niż na zdobyciu przewagi nad swoim drugim słuchaczem. Jacob zastanowił się, czy było objawem grzesznej antropomorfizacji to, że współczuje Faginowi, który musiał słuchać Francuza.
Cała trójka jechała małym pojazdem poruszającym się w tunelach horyzontalnie i wertykalnie. Dwiema ze swoich korzenio-nóg Fagin obejmował niską poręcz, biegnącą kilka centymetrów nad podłogą. Dwaj ludzie trzymali się barierki opasującej pojazd nieco wyżej. Pojazd sunął naprzód, a Jacob słuchał jednym uchem rozmowy. LaRoque nadal zmagał się z tematem, który rozpoczął jeszcze na pokładzie Bradbury’ego: mówił, że nieobecni opiekunowie Ziemi… te mityczne istoty, które miały rozpocząć wspomaganie ludzkości tysiące lat temu, by potem porzucić je na pół dokończone… były w jakiś sposób powiązane ze Słońcem. LaRoque sądził wręcz, że rasą tą mogą być same Słoneczne Duchy. — No więc ma pan całe mnóstwo odniesień w ziemskich religiach. Niemal w każdej z nich Słońce jest czymś świętym! Ten wspólny wątek przewija się we wszystkich kulturach! — Uczynił ramionami szeroki gest, jakby obejmując w ten sposób całą wielkość swojej idei. — To naprawdę ma sens — mówił dalej. — W ten sposób można też wytłumaczyć, dlaczego tak trudno odnaleźć w Bibliotece ślady naszego pochodzenia. Oczywiście rasy typu solarnego były wcześniej znane… Dlatego właśnie te „badania” są takie głupie… Ale takie rasy występują niewątpliwie bardzo rzadko, i jak dotąd nikt nie wpadł na pomysł, żeby podać Bibliotece taką współzależność, co rozwiązałoby za jednym zamachem dwa problemy! Kłopot w tym, że ta koncepcja była cholernie trudna do obalenia. W głębi ducha Jacob westchnął. Oczywiście wiele prymitywnych cywilizacji ziemskich miało kiedyś kulty słoneczne. Słońce nieodparcie jawiło się jako źródło ciepła, światła i życia, jako byt o cudownej mocy! Animizacja własnej gwiazdy musi być pospolitą fazą w rozwoju ludów prymitywnych.
Z tym właśnie był problem. Galaktyka znała niewiele „ludów prymitywnych”, których doświadczenia można by porównać z dziejami ludzkości. Albo przedrozumni zbieracze i łowcy (lub analogiczne typy), albo w pełni rozwinięte rasy sofontów; prawie nigdy nie pojawiał się przypadek „pośredni”, jak ludzie — najwyraźniej porzuceni przez swoich opiekunów, zanim nowo nabyta rozumność zaczęła w pełni funkcjonować. Wiadomo było, że w podobnych, nieczęstych przypadkach dopiero co obdarzone rozumem gatunki z impetem wyrywały się ze swoich nisz ekologicznych. Wynajdywały dziwaczne parodie nauki, przedziwne prawa przyczyny i skutku: zabobony i mity. Bez pomocnej ręki opiekunów takie szczenięce rasy na ogół ginęły bardzo szybko. Obecny rozgłos ludzkość zawdzięczała w dużej części temu, że przetrwała. Właśnie brak innych gatunków o podobnych doświadczeniach sprawiał, iż łatwo było formułować uogólnienia, natomiast obalać je — trudno. Skoro Filia w La Paz nie znała żadnych innych przykładów powszechnego występowania kultu Słońca w jakimś gatunku, LaRoque mógł bezpiecznie twierdzić, że obyczaj ten przywołuje wspomnienia ludzkości o nigdy nie dokończonym wspomaganiu.
Jacob słuchał jeszcze przez chwilę, na wypadek gdyby LaRoque powiedział coś nowego, a potem pozwolił myślom wędrować zupełnie swobodnie. Od lądowania minęły dwa długie dni. Jacob musiał przyzwyczaić się do przechodzenia z tych części stacji, gdzie grawitacja była kontrolowana, do innych, w których panowało słabiutkie przyciąganie Merkurego. Przedstawiono mu wielu członków personelu; większość nazwisk zapomniał zresztą natychmiast. Na koniec Kepler wyznaczył kogoś, kto miał zaprowadzić go do jego kwatery.
Główny lekarz Bazy Merkuriańskiej okazał się entuzjastą wspomagania delfinów. Był tak uszczęśliwiony, że prawie nie spojrzał na recepty, które pokazał mu Kepler, wyraził tylko zdumienie, że jest ich tak wiele. Zaraz potem zaczął nalegać na zorganizowanie przyjęcia. Twierdził, za każdy członek wydziału medycznego chce zadać pytania dotyczące Makakai i przyjęcie dałoby do tego znakomitą sposobność. Oczywiście, w przerwach między toastami. Tych pytań nie byłoby w końcu tak wiele.