Выбрать главу

Myśli Jacoba płynęły leniwie, kiedy pojazd zatrzymał się przy rozsuniętych wrotach prowadzących do ogromnej, podziemnej groty, gdzie przechowywano i naprawiano heliostatki. Przez króciutką chwilę wyglądało to tak, jakby przestrzeń wyginała się i deformowała, a w dodatku Jacob i jego towarzysze zyskali nagle braci — bliźniaków! Wydawało się, że przeciwna ściana groty wydyma się, tworząc okrągłą bańkę zaledwie kilka metrów od Jacoba. W miejscu, gdzie była najbliżej, stali dwuipółmetrowy Kanten, niski, rumiany człowiek i wysoki, barczysty mężczyzna o ciemnej karnacji, który wpatrywał się w niego jednym z najgłupszych spojrzeń, jakie Jacob kiedykolwiek widział. Nagle zdał sobie sprawę, że patrzy na kadłub heliostatku, będący najdoskonalszym zwierciadłem w całym układzie planetarnym. Zdumiony mężczyzna naprzeciw niego, najwyraźniej na kacu, to było jego własne odbicie.

Kulisty statek miał dwadzieścia dwa metry średnicy i był tak idealnym lustrem, że trudno było dokładnie określić jego kształt. Tylko obserwując ostrą nieciągłość krawędzi i przesuwanie się odbić na zakrzywieniach można było skupić wzrok na czymś, co w ogóle dało się zinterpretować jako realnie istniejący przedmiot. — Nieźle, nieźle — przyznał niechętnie LaRoque. — Cudowny, świetny, niepotrzebny kryształ.

Podniósł do oka maleńką kamerę i przejechał po statku.

— Niezwykle imponujące — dodał Fagin.

Taa — pomyślał Jacob — a do tego wielkie jak dom.

Chociaż statek był ogromny, na tle groty wyglądał niepozornie. Jej surowe, skalne sklepienie tworzyło wysoko w górze łuk ginący w lepkiej mgle. Tu, gdzie stali, jaskinia była dość wąska, ale w prawo ciągnęła się na kilometr, a potem zakręcała i znikała w oddali. Znajdowali się na platformie równoległej do równika statku, powyżej poziomu remontowego hangaru. Pod nimi zgromadził się niewielki tłumek, który pomniejszony odbijał się w srebrzystej kuli.

Na lewo, w odległości dwustu metrów widać było masywne wrota próżniowe, szerokie na co najmniej sto pięćdziesiąt metrów. Jacob pomyślał, że stanowią one część śluzy powietrznej prowadzącej przez tunel na nieprzyjazną powierzchnię Merkurego, gdzie w ogromnych naturalnych jaskiniach spoczywały gigantyczne statki międzyplanetarne takie, jak Bradbury. Z platformy na dno pieczary prowadziła pochylnia. Na dole Kepler rozmawiał z trzema ludźmi w kombinezonach. Nie opodal stał Kulla. Towarzyszył mu elegancko ubrany szympans, który bawił się monoklem stojąc na krześle, aby móc patrzeć Kulli prosto w oczy. Szymp podskakiwał na ugiętych nogach, kołysząc przy tym krzesłem. Zawzięcie stukał też w zawieszony na szyi przyrząd. Dyplomata Pringów patrzył na niego z wyrazem twarzy, w którym Jacob nauczył się rozpoznawać przyjazny szacunek. W postawie Kulli było także coś, co zaskoczyło Jacoba — niedbałość i swoboda, których nigdy nie widział, gdy obcy rozmawiał z ludźmi, z Kantenem, Cyntianinem, czy zwłaszcza z Pilaninem, a które teraz, w pogawędce z szympansem, ujawniły się wyraźnie.

Kepler pozdrowił wpierw Fagina, po czym zwrócił się do Jacoba. — Miło, że znalazł pan czas na tę wycieczkę, panie Demwa. — Uczony potrząsnął głową z energią, która zdumiała Jacoba, a następnie zawołał do siebie szympansa. — To jest doktor Jeffrey, pierwszy przedstawiciel swojego gatunku, który został pełnoprawnym członkiem kosmicznego zespołu badawczego, oraz świetny pracownik. To jego statek będziemy zwiedzać.

Jeffrey wyszczerzył zęby w krzywym, niespokojnym uśmiechu charakterystycznym dla gatunku superszympów. Dwa wieki inżynierii genetycznej zaowocowały zmianami w kształcie czaszki i budowie miednicy. Modyfikacje te naśladowały ludzką sylwetkę, jako że była ona najłatwiejsza do skopiowania. Jeffrey wyglądał więc jak bardzo zarośnięty, niski, brunatny mężczyzna o długich ramionach i wielkich, wystających zębach. Kolejne osiągnięcie inżynierii ujawniło się, kiedy Jacob podał mu rękę. Szympans ścisnął ją mocno całkowicie przeciwstawnym kciukiem, jakby chciał przypomnieć Jacobowi, że nie jest to już wyłącznie atrybut człowieka.

Tam, gdzie Bubbakub nosił swój brzmieniacz, Jeffrey miał urządzenie z czarnymi klawiszami rozmieszczonymi po obu stronach. Środek zajmował pusty ekran, mniej więcej dwadzieścia na dziesięć centymetrów.

Superszymp skinął głową, a jego palce zatańczyły na klawiszach. Ekran rozjaśnił się literami:

MIŁO MI PANA POZNAĆ. DOKTOR KEPLER MÓWI, ŻE JEST PAN JEDNYM Z TYCH „DOBRYCH”. Jacob zaśmiał się.

— Wielkie dzięki, Jeff. Próbuję, chociaż ciągle nie wiem, co będę miał tu do zrobienia. Jeffrey wydał z siebie dobrze znany, piskliwy chichot, a potem po raz pierwszy przemówił:

— Wkrótce się pan dowie!

Zabrzmiało to jak rechot, ale Jacob i tak był zdumiony. Dla tego pokolenia superszympów mówienie nadal było niesłychanie bolesne, a mimo to słowa Jeffa brzmiały bardzo wyraźnie.

— Zaraz po naszej wycieczce doktor Jeffrey zabierze najnowszy heliostatek na nurkowanie — wyjaśnił Kepler. — Czekamy tylko, aż komendant deSilva wróci z rekonesansu drugim statkiem.

— Przykro mi, że komendant nie mogła nas powitać, kiedy schodziliśmy z Bradbury’ego. Teraz z kolei wygląda na to, że w czasie naszej odprawy nie będzie Jeffa. Jego pierwszy meldunek dotrze do nas jutro po południu, kiedy będziemy już kończyć, ale może być to mocny punkt naszego spotkania.

Kepler rzucił spojrzenie w stronę statku.

— Zapomniałem kogoś przedstawić, Jeff? O ile wiem, Kantena Fagina poznałeś już wcześniej. Pil Bubbakub odrzucił, jak się zdaje, nasze zaproszenie. To jest pan LaRoque, spotkałeś go już wcześniej?

Szymp wydął wargi na znak pogardy, prychnął i odwrócił się tyłem, spoglądając na swoje odbicie w zwierciadle statku.

LaRoque poczerwieniał i rzucił mu piorunujące spojrzenie. Jacob z trudem powstrzymał śmiech. Nic dziwnego, że na superszympy mówiono „ostrzaki”! Przynajmniej raz trafił się ktoś gorzej wychowany od LaRoque’a! Ich wczorajsze wieczorne spotkanie w jadalni urosło już do legendy. Żałował, że go przy tym nie było. Kulla położył wąską, sześciopalczastą dłoń na rękawie Jeffrey’a. — Chodźmy, przyjacielu Jeffreyu. Pokażmy panu Demwie i jego przyjaciołom twój sztatek.

Szymp spojrzał ponuro na LaRoque’a, potem na pozostałych, i uśmiechnął się szeroko.

Wziął za rękę Jacoba i Kullę i pociągnął ich do wejścia statku. Dotarli do wierzchołka drugiej pochylni, a następnie przeszli przez krótki mostek sięgający ponad przepaścią do wnętrza lustrzanej kuli. Minęła chwila, zanim oczy Jacoba przyzwyczaiły się do ciemności. Ujrzał wtedy płaski pokład, ciągnący się od jednego końca statku do drugiego.

Okrągła płyta, wykonana z ciemnego, sprężystego materiału, unosiła się na równiku statku. Jej płaską powierzchnię zakłócało tylko około dziesięciu foteli akceleracyjnych, wpuszczonych w pokład i ustawionych w równych odstępach na obwodzie. Niektóre z nich wyposażone były w niewielkie tablice z przełącznikami. Dokładnie na środku płyty wybrzuszała się siedmiometrowa kopuła.

Kepler uklęknął przy tablicy rozdzielczej i dotknął przełącznika. Ściany statku stały się półprzeźroczyste. Ze wszystkich stron lało się przyćmione światło z pieczary, rozjaśniając nieco wnętrze. Kepler wyjaśnił, że w środku statku oświetlenie utrzymywane było na minimalnym poziomie, co chroniło przed refleksami na wewnętrznej powierzchni powłoki kuli, które mogły wprowadzać w błąd zarówno załogę, jak i przyrządy. Wewnątrz nieomal doskonałej osłony heliostatek przypominał przestrzenny model Saturna. Szeroki pokład tworzył „pierścień”. Dwie półkule „planety” wystawały nad płytę i pod nią. Powierzchnia górnej połowy, którą Jacob właśnie oglądał, wyposażona była w kilka włazów i gablot. Jacob czytał wcześniej, że centralna kula zawierała wszystkie urządzenia napędzające statek, w tym także regulator przepływu czasu, generator grawitacji i laser chłodzący. Podszedł do krawędzi pokładu. Płyta unosiła się na polu siłowym, mniej więcej metr od zakrzywionej czaszy, która sklepiała się wysoko nad głowami, zdumiewająco skutecznie tłumiąc rozbłyski i cienie.