Dla Jacoba zapewnienie to byłoby bardziej krzepiące bez zastrzeżenia „zazwyczaj”. Poza tym odprawa była raczej rutynowa: Kepler przedstawił słuchaczom krótki zarys heliofizyki. Jacob zapoznał się z większością tych zagadnień wcześniej, studiując je na pokładzie Bradbury’ego, ale musiał przyznać, że projekcje z rzeczywistych nurkowań w chromosferze były fantastyczną pomocą wizualną. Jeśli trudno było mu uzmysłowić sobie rozmiary obiektów, które widział, to pretensje mógł mieć tylko do siebie. Kepler objaśnił pokrótce podstawy dynamiki wnętrza Słońca, prawdziwej gwiazdy, dla której chromosfera była tylko cieniutką powłoką.
Ukryte pod tą powłoką jądro niewyobrażalnej masy Słońca napędza reakcje nuklearne, które wytwarzają ciepło i ciśnienie oraz chronią gigantyczną kulę plazmy przed zapadnięciem się pod własnym przyciąganiem grawitacyjnym. Ciśnienie sprawia, że słoneczna kula jest stale „napompowana”.
Energia produkowana w tym wewnętrznym palenisku przedostaje się powoli na zewnątrz, czasem jako światło, a czasem w postaci konwekcyjnej wymiany gorącej masy z dołu na chłodniejszą materię napływającą z góry. Dzięki promieniowaniu, potem konwekcji i potem znowu promieniowaniu, energia dociera do grubej na wiele kilometrów warstwy zwanej fotosferą, czyli sferą światła, gdzie ostatecznie wydostaje się na wolność i na zawsze opuszcza Słońce, ulatując w kosmos.
W środku gwiazdy materia jest tak gęsta, że gdyby wewnątrz wydarzył się jakiś nagły kataklizm, to ujawniłby się on na górze jako zmiana ilości światła opuszczającego powierzchnię dopiero po milionie lat.
Słońce jednak nie kończy się na fotosferze; gęstość materii zmniejsza się powoli ze wzrostem wysokości. Jeśliby wziąć pod uwagę jony i elektrony, które rozbiegają się we wszystkich kierunkach w słonecznym wietrze, powodującym zorze polarne na Ziemi i formującym plazmowe ogony komet, to można by powiedzieć, że Słońce nie ma w ogóle kresu. Rozpościera się na wszystkie strony, sięgając innych gwiazd. Aureola korony lśni dookoła obrzeża Księżyca podczas zaćmień Słońca. Jej promienie, które tak delikatnie wyglądają na kliszy fotograficznej, składają się z elektronów rozgrzanych do temperatury milionów stopni. Elektrony te nie szkodzą heliostatkom, gdyż są niemal tak rozrzedzone jak wiatr słoneczny.
Pomiędzy fotosferą i koroną leży chromosfera, „sfera barwy”. To w niej stare bóstwo Sol dokonuje ostatecznej przemiany przed spektaklem świetlnym, to w niej odciska swoją spektralną pieczęć na blasku oglądanym przez Ziemian.
W chromosferze temperatura spada gwałtownie do minimum, do zaledwie kilku tysięcy stopni. Pulsowanie komórek fotosferycznych wysyła fale grawitacji w górę, poprzez chromosferę, delikatnie potrącając odległe o miliony kilometrów struny czasoprzestrzeni, a potężny wiatr porywa ze sobą naładowane cząstki pędzące na grzebieniach fal Alfvena. To było królestwo Słonecznego Nurka: chromosfera, gdzie pola magnetyczne Słońca grają w berka, a zwykłe związki chemiczne łączą się w przedziwne efemerydy. Jeśli tylko wybierze się tu odpowiednie pasmo, wzrok sięga na kolosalną odległość. A jest na co patrzeć. Kepler był w swoim żywiole. W przyciemnionym pokoju jego włosy i wąsy jarzyły się na czerwono w świetle wydobywającym się z projektora. Jego głos brzmiał pewnie, kiedy cienką pałeczką wskazywał zebranym osobliwości chromosfery. Opowiedział o cyklu plam słonecznych, naprzemiennym rytmie wysokiej i niskiej aktywności magnetycznej, który odwraca swój biegun co jedenaście lat. Pola magnetyczne „wyskakują” ze Słońca i tworzą w chromosferze skomplikowane pętle, które czasem można wyśledzić przyglądając się układowi ciemnych włókien w wodorowym świetle. Te skręcone dookoła linii pól włókna żarzyły się pod wpływem skomplikowanych, indukcyjnych prądów elektrycznych. Na zbliżeniu włókna były mniej postrzępione, niż Jacob początkowo sądził. Przez całą długość łuku biegły jasno — i ciemnoczerwone, splątane ze sobą wstęgi, które czasem zwijały się w skomplikowane wzory, aż jakiś zaciśnięty węzeł zbierał je, rozbryzgując wokoło jasne krople, podobne do drobin tłuszczu pryskających z gorącej patelni. Widok był paraliżująco piękny, chociaż jednobarwny czerwony obraz sprawił w końcu, że Jacoba rozbolały oczy. Odwrócił wzrok od projektora i dał mu odpocząć, gapiąc się na ścianę sali projekcyjnej.
Dwa dni, które minęły od czasu, gdy Jeffrey pożegnał się i poprowadził statek na rejs w kierunku Słońca, upłynęły Jacobowi na przyjemnościach zmieszanych z niepowodzeniami. Na pewno były też bardzo pracowite.
Poprzedniego dnia oglądał merkuriańskie kopalnie. Wielkie, wielowarstwowe rzeki, wypełniające gładką, tęczową skorupą czystego metalu ogromne jaskinie wydrążone na północ od Bazy, poraziły Jacoba swoim pięknem. Patrzył z trwogą, jak pomniejszeni przez odległość ludzie i maszyny szarpią ich krawędzie. Na zawsze miał zapamiętać to zdumienie urokiem gigantycznej, zamarzniętej tafli i zuchwałością ludzi, którzy ośmielili się zakłócić go dla zdobycia skarbów.
Przyjemne było też popołudnie spędzone w towarzystwie Helene deSilva. W swoim salonie pani komendant Bazy rozpieczętowała butelkę pozaziemskiego koniaku, której wartości Jacob nie ośmielił się oceniać, i wspólnie ją wypili. W ciągu niewielu godzin polubił ją za jej bystrość i szerokie zainteresowania, a także za miły, staromodny, kokieteryjny powab. Opowiadali sobie mało ważne historie, w niemym porozumieniu zachowując te najciekawsze na później. Helene z przyjemnością słuchała, kiedy opowiadał jej o swojej pracy z Makakai i objaśniał, jak można przekonać młodego delfina — dzięki hipnozie, przekupstwu (pozwalając jej bawić się zabawkami w rodzaju mechanicznego pływacza) i miłości — do skupienia się na charakterystycznym dla ludzi toku myślenia abstrakcyjnego, zamiast (albo oprócz) Wielorybiego Snu. Opowiadał, jak z kolei Sen Wielorybów jest stopniowo coraz lepiej rozumiany, dzięki zastosowaniu filozofii Indian Hopi i Aborygenów australijskich, które pomagały przetłumaczyć ten całkowicie obcy świat na coś, co było mgliście dostępne dla umysłu człowieka.
Helene deSilva słuchała tak, że wysysało to wprost słowa z Jacoba. Kiedy skończył opowieść, promieniała zadowoleniem i odwzajemniła się taką historią o mrocznej gwieździe, że włosy stanęły mu dęba.
Mówiła o Calypso tak, jak gdyby była jej matką, dzieckiem i kochankiem jednocześnie. Ten statek i jego załoga były dla niej domem zaledwie przez trzy lata czasu subiektywnego, ale po powrocie na Ziemię czas ten stał się nicią łączącą ją z przeszłością. Z tych, których pozostawiła na Ziemi, wyruszając w kosmos, tylko najmłodsi doczekali powrotu Calypso, a i oni byli już bardzo starzy.
Kiedy zaproponowano jej czasowy przydział do Słonecznego Nurka, skwapliwie skorzystała z tej możliwości. Naukowa przygoda ekspedycji słonecznej wraz z szansą na zdobycie doświadczenia w dowodzeniu były prawdopodobnie dostatecznymi powodami, ale Jacob pomyślał, że wyczuwa za jej decyzją jeszcze inną przyczynę. Choć Helene próbowała tego nie okazywać, najwyraźniej potępiała obydwie skrajności zachowania, z których słynęli powracający z gwiazd kosmonauci: pustelniczą zaściankowość i rozpasany hedonizm. Spod maski rzeczowości i kompetencji z roześmianego, wesołego wnętrza przezierało coś, co najlepiej można by określić mianem nieśmiałości. Jacob miał nadzieję, że podczas pobytu na Merkurym dowie się o niej więcej. Kolację jednak odłożono. Doktor Kepler urządził oficjalny bankiet i, jak to się na ogół przy takich okazjach dzieje, Jacob przez cały wieczór nie musiał o niczym myśleć, patrząc, jak wszyscy kłaniają się sobie i prawią grzeczności i pochlebstwa. Największy zawód przyszedł ze strony samego Słonecznego Nurka. Jacob próbował wypytywać deSilve, Kullę i z tuzin inżynierów, ale za każdym razem dostawał tę samą odpowiedź: