— A żeby was licho! — odparła Martine. — Tylko ci sofonci mogą tak pokierować sprawami, żeby Ziemia nie była winna. Galaktyka jest w końcu niebezpiecznym miejscem. Jestem pewna, że mogą zostawić oświadczenia albo coś takiego. — Tego rodzaju dokumenty zostały już na wszelki wypadek sporządzone — powiedział Fagin.
Również Bubbakub potwierdził swoją wspaniałomyślną chęć narażenia życia w prymitywnym statku, biorąc całą odpowiedzialność na siebie. Pilanin odwrócił się tyłem, kiedy LaRoque zaczął mu dziękować. Nawet Martine poprosiła dziennikarza, żeby się wreszcie zamknął.
DeSilva spojrzała na Jacoba. Ten wzruszył ramionami.
— Cóż, mamy czas. Dajmy załodze możliwość sprawdzenia danych z nurkowania Jeffa, a doktor Kepler niech wyzdrowieje. My zaś możemy przez ten czas zwrócić się z tym pomysłem do Ziemi i poprosić o wskazówki.
Martine westchnęła.
— Chciałabym, żeby to było tak proste, ale chyba tego nie przemyślałeś. Zastanów się, jeżeli mamy próbować zawrzeć pokój z Solariowcami, to czy nie powinniśmy zwrócić się do tej samej grupy, którą obraziła wizyta Jeffa?
— Hm, nie jestem pewien, że jedno koniecznie wynika z drugiego, ale brzmi to sensownie.
— A jak pan zamierza znaleźć tę samą grupę tam, w atmosferze słonecznej?
— Myślę, że trzeba po prostu wrócić w ten sam region aktywny, gdzie pasą się te stwory…
A! Wiem już, o co ci chodzi.
— Jasne, że pan wie — uśmiechnęła się. — Tam w dole nie ma stałej „solografii”, którą można by przenieść na mapę. Regiony aktywne i same plamy słoneczne znikają w przeciągu tygodni! Słońce nie ma powierzchni w zwykłym sensie tego słowa, tylko różne poziomy i różne stopnie gęstości gazu. A równik obraca się szybciej niż inne równoleżniki! Jak byś chciał później znaleźć tę samą grupę, jeśli nie wyruszysz od razu, zanim szkoda wyrządzona przez wizytę Jeffa rozprzestrzeni się na całą gwiazdę?
Zdumiony Jacob odwrócił się do deSilvy.
— Helene, myślisz, że ona może mieć rację?
Komendant podniosła oczy do góry.
— Kto wie? Może i tak. To jest coś, nad czym trzeba się zastanowić. Wiem tylko tyle, że nie zrobimy nic, dopóki doktor Kepler nie będzie na tyle zdrowy, by mógł mówić. Doktor Martine zmarszczyła brwi.
— Mówiłam już! Dwayne zgodził się, żeby następna ekspedycja wyruszyła natychmiast!
— Wolałabym usłyszeć to od niego osobiście — odparła gniewnie deSilva. — Hej, no to jestem, Helene. — Dwayne Kepler stał w drzwiach, opierając się o framugę. Z drugiej strony podpierał go Laird, główny lekarz, wpatrując się w doktor Martine. — Dwayne! Dlaczego wstałeś z łóżka?! Chcesz dostać ataku serca? — Zdenerwowana i zaniepokojona Martine ruszyła do uczonego, ale Kepler powstrzymał ją gestem. — Dobrze się czuję, Millie. Po prostu zmniejszyłem dawkę tego lekarstwa, które mi podawałaś, to wszystko. W mniejszych ilościach jest naprawdę korzystne, więc rozumiem, że miałaś dobre intencje. Po prostu nie dało mi rady! — Kepler zachichotał cicho. — W każdym razie cieszę się, że nie byłem zbyt przyćmiony i mogłem usłyszeć twoje błyskotliwe przemówienie. Było słychać w korytarzu.
Martine poczerwieniała.
Jacob poczuł ulgę, że Kepler nie wspomniał o jego roli w tej sprawie. Po wylądowaniu i uzyskaniu dostępu do laboratorium wydawało się absurdem nie posunąć się dalej i nie zanalizować próbek, które zwędził jeszcze na Bradburym z marynarki Keplera. Na szczęście nikt nie zapytał, skąd pochodziły. Chociaż lekarz w Bazie, zapytany o to, uznał niektóre dawki za trochę zbyt wysokie, wszystkie leki oprócz jednego okazały się standardowymi środkami stosowanymi w leczeniu łagodnych stanów maniakalnych. Nieznany medykament nie dawał Jacobowi spokoju — jeszcze jedna zagadka do rozwiązania. Na jakie fizyczne schorzenie cierpieć musiał Kepler, że potrzebował dużych dawek potężnego antykoagulantu? Doktor Laird był wściekły, gdy okazało się, że Martine przepisała warfarin.
— Czy jest pan pewien, że czuje się pan na tyle dobrze, żeby uczestniczyć w tym spotkaniu? — spytała Keplera deSilva, pomagając lekarzowi doprowadzić go do krzesła. — Dobrze się czuję — odparł. — Poza tym pewne sprawy nie mogą czekać. Po pierwsze, nie jestem w ogóle przekonany do teorii Millie, że Duchy powitają Pila Bubbakuba i Kantena Fagina z większym entuzjazmem niż ten, który okazały reszcie z nas. Wiem natomiast, że stanowczo nie biorę żadnej odpowiedzialności za zabranie ich na nurkowanie! Powód jest taki, że gdyby tam w dole zginęli, to nie stałoby się to przez Solariowców… ale przez ludzi! Następne nurkowanie powinno się odbyć natychmiast… oczywiście bez udziału naszych znakomitych pozaziemskich przyjaciół… Natomiast rzeczywiście trzeba je przeprowadzić bez zwłoki, żeby dotrzeć do tego samego regionu, jak to proponowała Millie. — Absolutnie się nie zgadzam! — DeSilva zdecydowanie potrząsnęła głową. — Albo Jeffa zabiły Duchy, albo zawiodło coś na statku. I myślę, że raczej to drugie, chociaż to przykra prawda. Powinniśmy wszystko sprawdzić, zanim…
— O, nie ma wątpliwości, że to statek — przerwał Kepler. — Duchy nikogo nie zabiły. — Co też pan mówisz?! — wrzasnął LaRoque. — Ślepy pan jesteś? Jak można przeczyć oczywistym faktom?
— Dwayne — zaczęła łagodnie Martine. — Jesteś zbyt zmęczony, żeby teraz o tym myśleć.
Kepler uciszył ją gestem.
— Przepraszam pana, doktorze Kepler — włączył się Jacob. — Wspominał pan coś o niebezpieczeństwie pochodzącym od ludzi? Komendant deSilva sądzi prawdopodobnie, że miał pan na myśli jakiś błąd w przygotowaniu statku Jeffa, który spowodował jego śmierć. Czy nie chodziło panu czasem o coś innego?
— Chciałbym tylko dowiedzieć się jednego — odparł wolno Kepler. — Czy telemetria wykazała, że statek Jeffa został zniszczony w wyniku załamania się pola stazy? Do przodu wysunął się operator konsoli, który już wcześniej się odzywał.
— Dlaczego…? Tak jest. Skąd pan wiedział?
— Nie wiedziałem — uśmiechnął się Kepler. — Ale kiedy już wpadłem na to, że miał miejsce sabotaż, odgadnąć nie było trudno.
— Co?! — Martine, deSilva i LaRoque poderwali się niemal równocześnie.
Jacob nagle zrozumiał.
— To znaczy, że podczas wycieczki…? — odwrócił się i spojrzał na LaRoque’a. Martine podążyła za jego spojrzeniem i zamarła.
LaRoque cofnął się, jakby go uderzono.
— Pan jest szaleńcem! — krzyknął. — I pan też! — Wycelował palec w Keplera. — Jak mógłbym zrobić coś takiego, skoro w tym zwariowanym miejscu przez cały czas było mi niedobrze?
— Zaraz, zaraz, LaRoque — odparł Jacob. — Ja przecież nic nie powiedziałem i jestem pewien, że doktor Kepler rozważa tylko różne możliwości — zakończył pytającym tonem i podniósł wzrok na uczonego.
Kepler potrząsnął głową.
— Obawiam się, że mówię poważnie. LaRoque spędził godzinę w pobliżu generatorów grawitacyjnych Jeffa i nie było z nim wtedy nikogo. Sprawdziliśmy urządzenia, szukając uszkodzeń, które mógł spowodować ktoś, kto by przy tym grzebał gołymi rękoma, i nic takiego nie znaleźliśmy. Dopiero później przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić kamerę pana LaRoque’a. Kiedy to zrobiłem, odkryłem, że jest wyposażona w mały ogłuszacz dźwiękowy. — Z kieszeni kombinezonu wyciągnął kamerę dziennikarza. — Tak właśnie złożono judaszowy pocałunek!