Ze swojego miejsca na jednym z wpuszczonych w pokład foteli widokowych mógł obserwować prawie całą tarczę Słońca. Pierzasta, powoli przesuwająca się kula bieli, czerni i łagodnej czerwieni wypełniała prawie całe niebo. W świetle wodoru wszystko mieniło się odcieniami szkarłatu: smukły, delikatny łuk wzniesienia na obrzeżu gwiazdy, odznaczający się wyraźnie na tle kosmosu, ciemne, poskręcane pasma włókien i czarniawe jamy plam słonecznych z głębinami umbr i półcieniami przepływów. Topografia Słońca posiadała nieskończone niemal bogactwo i strukturę. Od błysków zbyt szybkich, by można je było dojrzeć, aż do powolnych i majestatycznych zawirowań, wszystko, co widział, było w ruchu.
Chociaż najważniejsze rysy niewiele zmieniały się z godziny na godzinę, Jacob mógł spostrzec niezliczoną ilość mniejszych poruszeń. Najszybsze były pulsacje lasów złożonych z wysokich i smukłych „kolców” na krawędziach wielkich, cętkowanych komórek. Rozbłyski następowały w odstępach kilkusekundowych. Jacob wiedział, że każdy kolec obejmuje tysiące kilometrów kwadratowych.
Dużo czasu spędził przy teleskopie na odwrotnej stronie heliostatku, oglądając migotanie ostrzy rozżarzonej plazmy, wytryskujących z fotosfery niczym szybko falujące fontanny. Wyzwalały one z grawitacji słonecznej wielkie toczące się fale materii, które ostatecznie miały stać się koroną i wiatrem słonecznym.
Pośród ogrodzeń z kolców wielkie, ziarniste komórki pulsowały skomplikowanym rytmem, w miarę jak ciepło wydobywało się na powierzchnię po milionletniej podróży i uciekało, błyskawicznie zmieniając się w światło.
Te mniejsze komórki zbierały się z kolei w gigantyczne skupiska, których poruszenia były podstawową aktywnością doskonałej, rozżarzonej kuli — biciem gwiezdnego dzwonu. Ponad tym wszystkim unosiła się chromosfera, niczym rozległe, głębokie morze. Choć porównanie było chyba nieco przesadzone, to rzeczywiście można było w niespokojnych obszarach ponad szpikulcami dostrzec rafy koralowe, a w rzędach wspaniałych, pierzastych włókien układających się wszędzie zgodnie z liniami pola magnetycznego dopatrzyć się ławic wodorostów, łagodnie kołyszących się z przypływem. Nie miało przy tym znaczenia, że każdy z różowych łuków był wielokrotnie większy do kuli ziemskiej!
Jacob kolejny raz oderwał wzrok od wrzącej kuli. Nie będzie ze mnie żadnego pożytku, jeśli będę się tak gapił — pomyślał. — Ciekawe, jak inni mogą się temu oprzeć? Z miejsca gdzie leżał, widać było cały pokład obserwacyjny z wyjątkiem małej części zasłoniętej przez wysoką na dwanaście metrów kopułę centralną. Z boku tej kopuły pojawiła się szczelina, przez którą na pokład wpadło światło. Ukazały się dwie sylwetki: mężczyzna, a za nim wysoka kobieta. Jacob nie musiał czekać, aż jego oczy przyzwyczają się do jasności, żeby rozpoznać postać komendant Helene deSilva. Helene podeszła do jego fotela, usiadła skrzyżowawszy nogi i uśmiechnęła się. — Dzień dobry, panie Demwa. Mam nadzieję, że w nocy spało się dobrze. Będzie dziś pracowity dzień.
Jacob zaśmiał się.
— Jednym tchem powiedziałaś trzy słowa sugerujące, że jest tu coś takiego jak noc. Nie musisz podtrzymywać tej fikcji i urządzać tu wschodu słońca — wskazał głową w stronę, gdzie gorąca kula zakrywała pół nieba.
— Dzięki rotacji statku szczury lądowe mają osiem godzin nocy i okazję do snu — odparła. — Nie trzeba się było trudzić — powiedział Jacob. — Przekimać się mogę zawsze. To mój najcenniejszy talent.
Uśmiech Helene pojaśniał.
— Żaden kłopot. Ale skoro już o tym wspomniałeś, to jest taka tradycja, żeby przed ostatecznym zejściem na dół obracać statek jeden raz i nazywać to nocą. — Już macie tu tradycję? Po zaledwie dwóch latach?
— Och, ta tradycja jest o wiele starsza! Sięga jeszcze czasów, kiedy nikt nie mógł wyobrazić sobie podróży na słońce inaczej niż… — urwała. — …Niż lecieć tam nocą, kiedy nie jest takie gorące! — Jacob zakrztusił się ze śmiechu.
— Domyśliłeś się!
— To proste jak słońce, mój drogi Watsonie.
Teraz z kolei ona zachichotała.
— Chociaż rzeczywiście pomiędzy tymi, którzy byli na Heliosie tworzy się swego rodzaju poczucie tradycji. Założyliśmy Klub Połykaczy Ognia. Wprowadzimy cię do niego po powrocie. Niestety, nie mogę ci powiedzieć, na czym polega to wprowadzenie… ale mam nadzieję, że umiesz pływać!
— Widzę, że się z tego nie wykaraskam, pani komendant. Z dumą zostanę Połykaczem Ognia.
— Dobrze! I nie zapominaj, że ciągle jesteś mi dłużny historię o tym, jak uratowałeś Igłę Waniliową. Nie mówiłam ci nigdy, jak bardzo cieszyłam się, widząc tę starą ohydę, kiedy Calypso wróciła. Chcę więc posłuchać opowieści człowieka, który ją ocalił. Jacob spojrzał niewidzącym wzrokiem na komendant deSilvę. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy świst wiatru i czyjeś wołanie… Głos krzyczący niezrozumiałe słowa, upadające ciało… Wstrząsnął nim dreszcz.
— Na pewno ci ją opowiem, tylko że jest zbyt osobista na zwyczajne pogawędki. W uratowaniu Igły brał udział jeszcze ktoś, o kim pewnie chciałabyś usłyszeć. Przez twarz Helene deSilva przemknął wyraz współczucia, który sugerował, że wiedziała, co przydarzyło mu się w Ekwadorze, i że pozwoli mu opowiedzieć o tym wtedy, kiedy sam uzna to za stosowne.
— Oczekuję z niecierpliwością. Pomyślałam też o historii dla ciebie. To opowieść o „śpiewających ptakach” Omniwarium. Planeta jest tak cicha, że ziemscy osadnicy muszą bardzo uważać, bo inaczej ptaki zaczynają naśladować każdy dźwięk, jaki usłyszą. Ma to interesujący wpływ na obyczaje miłosne kolonistów, szczególnie kobiet, zależnie od tego, czy chcą rozgłosić „zdolności” swojego partnera w tradycyjny sposób, czy wolą raczej dyskrecję. Teraz jednak pora wracać do obowiązków. Zresztą i tak nie chcę zdradzać całej historii. Dam ci znać, kiedy dotrzemy do pierwszej turbulencji.
Jacob podniósł się i patrzył za nią, kiedy odchodziła w stronę centrum dowodzenia. Heliostatek zbliżający się do chromosfery to pewnie dziwne miejsce, żeby pozwolić się oczarować krokom kobiety, ale dopóki ją widział, zupełnie nie miał ochoty odwrócić wzroku. Podziwiał gibkość, którą członkowie korpusu międzygwiezdnego rozwijali aż do ostateczności.
Do diabła, ona pewnie robi to celowo. Kiedy tylko nie przeszkadzało jej to w pracy, Helene deSilva najwyraźniej uprawiała libido jako swoje hobby. W jej zachowaniu wobec niego było jednak coś dziwnego. Wydawało się, że ufa mu bardziej, niż usprawiedliwiałoby to ich kilka przyjacielskich rozmów i jego niewielka pomoc na Merkurym. Być może o coś jej chodziło. Jeśli tak, to nie potrafił się domyślić, o co. Z drugiej strony może ludzie stają się serdeczniejsi, kiedy na Calypso opuszczą na bardzo długo Ziemię. Ktoś, kto wychował się w kolonii O’Niela w okresie ekspiacji wywołanej kompromitacją polityczną, może być bardziej skłonny do zaufania swym instynktom niż dziecko skrajnie indywidualistycznej Konfederacji.
Ciekawe, co naopowiadał jej o nim Fagin.
Jacob podszedł do centralnej kopuły, której zewnętrzna ściana zawierała maleńką kabinę toaletową.
Kiedy z niej wyszedł, czuł się dużo przytomniejszy. Po drugiej stronie kopuły, przy automatach z jedzeniem i napojami, natrafił na doktor Martine, która stała tam w towarzystwie dwójki dwunogich obcych. Uśmiechnęła się do niego, a oczy Kulli rozjaśniła życzliwość. Nawet Bubbakub wymruczał powitanie przez swój brzmieniacz. Jacob wybrał sok pomarańczowy i omlet.