Trzonowce Kulli trzasnęły o siebie. Wyciągnął szczupłą rękę. — To jeszt tam — oznajmił. — Wiele punktów światła. To duże sztado i sządzę, że szą tam też paszterze.
DeSilva uśmiechnęła się, kiedy statek przyspieszył lot.
15. O życiu i śmierci…
Heliostatek poruszał się w środku włókna jak ryba schwytana przez wartki prąd. Tyle tylko, że prąd był elektryczny, a fala, która porwała ze sobą lustrzaną kulę, była niewiarygodnie skomplikowaną, namagnetyzowaną plazmą. Płynące strzępy zjonizowanego gazu gorzały ze wszystkich stron, wirując pod działaniem sił wzbudzonych ich własnym ruchem. Potoki rozżarzonej materii ukazywały się nagle i równie prędko znikały — to efekt Dopplera sprawiał, że linie emisyjne gazu wchodziły w spektrum używane do obserwacji i natychmiast je przekraczały. Statek pikował przez porywiste wiatry chromosfery i lawirował pomiędzy plazmowymi polami sił za pomocą niewielkich zmian swoich własnych pól magnetycznych, żeglując na żaglach utkanych z niemal cielesnej matematyki. Dzięki szybkiemu jak błyskawica zwijaniu i zagęszczaniu pól siłowych można było zwracać szarpnięcia ścierających się wirów w dowolnie wybranym kierunku, a przez to łagodzić poszturchiwania burzy. Te same osłony zatrzymywały większość potwornego żaru, resztę zaś przekształcały tak, by była możliwa do zniesienia. To, co się przedostało, wsysała komora napędzająca laser chłodzący — nerkę, z której odfiltrowana zawartość wyciekała jako strumień promieni rentgenowskich, rozszczepiających na swej drodze nawet plazmę. Wszystko to było jednak wynalazkiem Ziemian. Tymczasem dopiero dzięki nauce Galaktów heliostatek był bezpieczny i zwinny. Pola grawitacyjne odpierały miłosne, miażdżące przyciąganie Słońca, dzięki czemu statek mógł, zależnie od potrzeby, spadać albo unosić się. Niszczące siły wnętrza włókna były pochłaniane lub neutralizowane, nawet okres ich oddziaływania zmieniano dzięki kompresji czasu.
W odniesieniu do stałej pozycji Słońca (jeśli coś takiego w ogóle istniało) statek gnał wzdłuż łuku magnetycznego z prędkością tysięcy kilometrów na godzinę. Jednak względem otaczających go chmur wydawał się sunąć niespiesznie w pogoni za rozbłyskującym łupem. Jacob kątem oka przyglądał się pościgowi, ale poza tym nie spuszczał wzroku z Kulli. Szczupły obcy był na statku pierwszym obserwatorem. Stał obok sternika, z rozpalonymi oczyma i ręką wyciągniętą w mrok.
Wskazówki Kulli były trochę tylko lepsze niż informacje przyrządów, ale Jacob miał trudności z odczytaniem danych z instrumentów. Doceniał więc obecność kogoś, kto pokazuje pasażerom i załodze, w którą stronę patrzeć.
Przez godzinę ścigali punkciki żarzące się w dalekiej mgle. W niebieskich i zielonych liniach spektralnych, które deSilva kazała przepuszczać, plamki były niezwykle słabe, czasem jednak przebiegał między nimi rozbłysk zielonkawego światła, jak reflektor natrafiający nagle na statek i przesuwający się dalej.
Rozbłyski pojawiały się teraz częściej. Obiektów była przynajmniej setka, wszystkie mniej więcej tych samych rozmiarów. Jacob spojrzał na dalekościomierz. Siedemset kilometrów.
Przy dwustu dało się już rozróżnić ich kształt. Każdy z „magnetycznych przeżuwaczy” był torusem. Z tej odległości ich kolonia wyglądała jak wielka kolekcja malutkich niebieskich obrączek. Każda z nich ustawiona była w tym samym kierunku, zgodnie z układem włókna. — Ustawiają się wzdłuż pola magnetycznego w miejscach, gdzie jest ono najgęstsze — wyjaśniła deSilva — i wirują wokół osi, wytwarzając prąd elektryczny. Czort wie, jak przedostają się z jednego regionu aktywnego do innego, kiedy pola się przesuną. Ciągle próbujemy odkryć, co sprawia, że trzymają się razem.
Na brzegu gromady kilka torusów zachybotało się lekko w obrocie. Nagle, w mgnieniu oka, statek zalała ostra, zielona łuna. Potem powróciły odcienie ochry. Pilot podniósł wzrok na Jacoba.
— Przeszliśmy właśnie przez laserowy ogon torusa. Przypadkowy rozbłysk, jak ten, nie wyrządza żadnej szkody — powiedział. — Ale gdybyśmy podchodzili do głównego stada z tyłu i od dołu, moglibyśmy się wpakować w niezłą kabałę!
Kłąb ciemnej plazmy, może chłodniejszy lub mknący szybciej niż otaczający go gaz, przesunął się przed statkiem, zasłaniając widok.
— Do czego służą te lasery? — spytał Jacob.
DeSilva wzruszyła ramionami.
— Może dają stabilność dynamiczną? Albo to napęd? Być może używają ich do chłodzenia, tak jak my. Gdyby to była prawda, to według mnie one mogą być zbudowane nawet z materii stałej. Bez względu na przeznaczenie, z pewnością trzeba wielkiej energii, żeby przebić zielonym światłem ekrany ustawione na czerwień. Tylko dlatego je odkryliśmy. Chociaż są wielkie, to w tej skali przypominają pyłki na wietrze. Gdyby nie ten laserowy ślad, to moglibyśmy szukać przez milion lat i nie znaleźć ani jednego toroida. W zakresie alfa wodoru są niewidoczne, żeby więc lepiej się im przyjrzeć, otworzyliśmy parę pasm zieleni i błękitu. Naturalnie nie dopuścimy tej długości fali, na którą ustawione są ich lasery. Linie, które wybraliśmy, są spokojne i optycznie gęste, więc jeśli zobaczysz coś zielonego albo niebieskiego, to na pewno będą te potwory. Zmiana powinna być przyjemna. — Wszystko będzie lepsze do tej przeklętej czerwieni.
Statek przedostał się przez ciemną materię i nagle znaleźli się niemal w środku gromady stworzeń.
Jacob poczuł ściskanie w gardle i natychmiast zamknął oczy. Kiedy je otworzył, stwierdził, że nie może przełykać. Po trzech dniach nieprawdopodobnych widoków to, co ujrzał, przepełniło go drżeniem, któremu nie mógł się oprzeć. Skoro gromada ryb nazywana jest ze względu na swoje uporządkowanie ławicą, a na chmarę pszczół mówi się rój, wobec tego, uznał Jacob, stado tych słonecznych stworzeń można by nazwać snopem. Ich blask zbierał się bowiem w potężny snop światła odcinający się od czarnego kosmosu.
Bliższe toroidy jaśniały barwami ziemskiej wiosny. Kolory blakły dopiero z odległością. Poniżej osi stworzeń, gdzie światło laserów rozpraszało się w plazmie, błyszczała jasna zieleń.
Wokół każdego z nich skrzyła się rozproszona aureola białego światła. — Promieniowanie synchrotronowe — poinformował ktoś z załogi. — Te ślicznotki muszą się naprawdę ostro obracać! Odbieram silne wahania na 100 KeV! Najbliższy toroid, o średnicy czterystu metrów, wirował jak szalony trochę dalej niż dwa kilometry od nich. Figury geometryczne przesuwały się wokół jego krawędzi jak paciorki naszyjnika; w przeciągu niewielu sekund ciemnobłękitne romby zmieniały się w purpurowe, faliste wstęgi opasujące błyszczący, szmaragdowy pierścień. Kapitan heliostatku stała przed konsolą sterowniczą, a jej wzrok przebiegał między zegarami wypatrując najmniejszych nawet zmian. Patrząc na nią miało się wrażenie, że ogląda się pomniejszoną wersję widowiska na zewnątrz statku, gdyż jej twarz i biały mundur skąpane były w opalizującym różnokolorowo blasku najbliższego toroida, światło docierało więc do oczu Jacoba rozproszone i przybladłe. Barwy skrzyły się za każdym razem, gdy komendant podnosiła wzrok i uśmiechała się Z początku odblask był słaby, potem coraz jaśniejszy, w miarę jak zieleń i błękit mieszały się, przyćmiewając jasną czerwień. Nagle błękit przybrał na sile, gdy wybuch jasności toroida zbiegł się z rozbłyskiem wzorów; wyglądało to, jakby wokół krawędzi stworu falowały macki. Przedstawienie było niezrównane. Arterie światła eksplodowały zielenią i splotły się z żyłami pulsującego, klarownego błękitu. Te z kolei zadrżały w kontrapunkcie, a potem nabrzmiały jak dojrzała winorośl i zaczęły pękać, rozrzucając obłoki maleńkich trójkącików, zawiesinę dwuwymiarowych pyłków, które rozpierzchły się jak rój iskier dookoła nieeuklidejskiej bryły torusa. Wzory nabrały regularności i krawędź precla zmieniła się w chaos boków i kątów.