Выбрать главу

Widowisko osiągnęło punkt kulminacyjny, a potem przygasło. Wzory na obrzeżu zblakły i torus wycofał się pomiędzy swych towarzyszy. Tam znów zaczął się obracać, przybierając na powrót kolor czerwony i gasząc zielenie oraz błękity na pokładzie statku oraz na twarzach patrzących.

— To było powitanie — Helene deSilva przerwała długie milczenie. — Na Ziemi są jeszcze sceptycy, którzy uważają, że te magnetożerne stwory są po prostu jakimś rodzajem zaburzenia pola magnetycznego. Teraz mogą tu przylecieć i sami się przekonać. To, co widzimy, to życie. Najwyraźniej Stwórca uznaje niewiele ograniczeń dla swych dzieł. Trąciła lekko pilota w ramię, a ten dotknął kilku przycisków i statek zaczął wchodzić w skręt.

Jacob zgodził się z Helene, choć jej logika nie była naukowa. Nie wątpił, że toroidy żyją. Przedstawienie, jakie pokazał ten stwór, bez względu na to, czy było pozdrowieniem, czy tylko reakcją na obecność statku na jego terytorium, było oznaką życia, a może nawet odczuwania.

Anachroniczne odniesienie do Najwyższego Bóstwa dziwnie pasowało do piękna tej chwili.

Kiedy stado magnetożerców zostało z tyłu, pokład obrócił się, a komendant jeszcze raz odezwała się do mikrofonu:

— Ruszamy w pogoń za duchami. Pamiętajcie, nie jesteśmy tu po to, żeby badać magnetożerców, ale polujących na nie drapieżców. Załoga ma stale wypatrywać wszelkich śladów tych nieuchwytnych stworzeń. Ponieważ najczęściej dostrzegano je przez przypadek, dobrze byłoby, gdyby pomogli wszyscy. Wszelkie niezwykłe obserwacje proszę zgłaszać do mnie.

DeSilva i Kulla naradzali się. Obcy powoli kiwał głową, od czasu do czasu zdradzając zdenerwowanie błyskiem bieli spomiędzy wielkich dziąseł. W końcu ruszył wzdłuż łuku w centralnej kopule.

Helene wyjaśniła, że wysłała Kullę na odwrotną stronę pokładu, na spód, gdzie normalnie stały same tylko przyrządy. Miał stamtąd prowadzić obserwacje na wypadek, gdyby laserowe stworzenia pojawiły się w nadirze, ponieważ wtedy nie mogłyby ich wykryć zamocowane na obwodzie detektory.

— Kilkakrotnie zdarzało się, że spostrzegaliśmy je w zenicie — powtórzyła deSilva — i to właśnie były najciekawsze przypadki, jak wtedy, gdy widzieliśmy kształty antropomorficzne. — Czy te sylwetki zawsze znikały, zanim statek zdążył się odwrócić? — spytał Jacob. — Czasem stworzenia obracały się razem z nami, żeby zostać u góry. Można się było wściec! Ale to było pierwsza wskazówka, że możemy mieć do czynienia z siłą psi. W końcu, bez względu na ich motywy, skąd mogły wiedzieć, że przyrządy rozmieściliśmy na krawędzi pokładu, i jak udawałoby im się tak dokładnie nadążać za naszymi ruchami, gdyby nie wiedziały, co zamierzamy zrobić?

Jacob zamyślił się.

— Ale dlaczego nie można tu, na górze, zainstalować paru kamer? Nie byłoby to chyba aż takie trudne?

— Nie, nie takie trudne — zgodziła się deSilva — ale obsługa i załogi nie chciały burzyć oryginalnej symetrii statku. Musielibyśmy ciągnąć dodatkowy przewód przez pokład, aż do głównego komputera rejestrującego, a Kulla zapewnił nas, że to by do reszty unicestwiło resztkę sterowności, jaką moglibyśmy zachować w razie awarii stazy… chociaż ta resztka i tak nie miałaby pewnie znaczenia. Wystarczy przypomnieć sobie, co stało się z biednym Jeffem. Jego statek, ten mniejszy, który zwiedzałeś na Merkurym, od początku był zaprojektowany tak, że przyrządy były skierowane i w zenit, i w nadir. Tylko jego statek posiadał taką modyfikację. Nam będą musiały wystarczyć, zamiast instrumentów na brzegu pokładu, nasze oczy i parę ręcznych kamer.

— I badania psi — Jacob wskazał na kufry.

DeSilva kiwnęła głową bez przekonania.

— Tak, oczywiście wszyscy mamy nadzieję, że uda się nawiązać przyjazny kontakt. — Przepraszam, pani kapitan — pilot podniósł wzrok znad instrumentów. Przy uchu trzymał miniaturową słuchawkę. — Kulla mówi, że w górnym krańcu stada, na północy, widzi jakąś zmianę barwy. To może być cielenie.

DeSilva skinęła głową.

— W porządku. Kieruj się w stronę zaburzeń pola wzdłuż północnej stycznej. Wznieś się razem ze stadem i okrąż je, ale nie podchodź za blisko, żeby im nie napędzić stracha. Statek przechylił się do skrętu. Z lewej strony pojawiło się Słońce i rosło, aż stało się ścianą sięgającą hen w górę, do nieskończoności. Blade promienie luminescencji biegły od statku w dół, do leżącej poniżej fotosfery. Ich połyskujący ślad układał się równolegle do linii stada torusów.

— To tor superjonizacji. Zostawił go nasz laser chłodzący, kiedy byliśmy odwróceni w tamtą stronę — wyjaśniła deSilva. — Ma pewnie kilkaset kilometrów długości. — Ten laser jest taki silny?

— No, musimy przecież pozbyć się mnóstwa ciepła. A cała rzecz w tym, żeby podgrzać mały kawałek Słońca. W przeciwnym razie chłodzenie by nie działało. Swoją drogą, także z tego powodu staramy się, żeby stado nie znalazło się przed albo za nami. Jacob poczuł chwilowy przypływ lęku.

— Kiedy zbliżymy się na tyle, żeby móc zobaczyć to… jak on to powiedział? Cielenie? — zapytał.

— Tak, cielenie. Mamy szczęście. Do tej pory udało się nam to zobaczyć dopiero dwa razy, i za każdym razem byli przy tym pasterze. Oni chyba asystują rodzącemu torusowi. Logiczne więc, że właśnie od tego miejsca zaczniemy poszukiwania. A to, kiedy tam dotrzemy, zależy od tego, jak spokojna jest droga i ile kompresji czasu potrzebujemy, żeby przebyć ją bezpiecznie. Może to potrwać dzień. Ale jeśli będziemy mieli szczęście… — spojrzała na konsolę sterowniczą — …to znajdziemy się tam za dziesięć minut. Obok stał ktoś z załogi z wykresem w ręku i najwyraźniej czekał na deSilve. — Chyba dobrze będzie, jak pójdę uprzedzić Bubbakuba i doktor Martine, żeby się przygotowali — powiedział Jacob.

— Tak, to dobry pomysł. Kiedy już będę wiedziała, jak prędko tam dotrzemy, ogłoszę to. Kiedy odchodził, miał dziwne wrażenie, że komendant ciągle za nim patrzy. Trwało to, dopóki nie przeszedł na drugą stronę centralnej kopuły.

Bubbakub i Martine przyjęli wiadomość spokojnie. Jacob pomógł im przeciągnąć skrzynie z przyrządami na stanowisko obok konsoli sterowniczej. Instrumenty Bubbakuba były zdumiewające i niepojęte. Jeden z nich wystawał do połowy ze skrzyni. Był skomplikowany, błyszczący i miał wiele uchwytów. Powyginane zakończenia i lśniące okienka sugerowały tajemnice.

Bubbakub rozłożył dwa inne przyrządy. Jednym z nich był baniasty hełm, najwidoczniej zaprojektowany tak, żeby pasował na głowę Pilanina. Drugi wyglądał jak odłamek meteorytu żelazowo-niklowego ze szklistym zakończeniem.

— Być trzy poglądy na psi — powiedział Bubbakub przez swój brzmieniacz. Czteropalczastą dłonią zaprosił Jacoba, żeby usiadł. — Jeden taki, że psi to po prostu bardzo subtelny zmysł odbierania fal mózgowych na dużą odległość i odczytywania ich. Będę to badał za pomocą tego — wskazał na hełm.

— A ta duża maszyna? — Jacob przysunął się, żeby przyjrzeć się z bliska. — Ona sprawdza, czy czas i przestrzeń splatają się tu mocą woli istoty rozumnej. To się czasem zdarza. Rzadko jest możliwe. Nazywa się „pingrli”. Nie macie na to słowa. Większość, w tym także ludzie, nie potrzebuje o tym wiedzieć, gdyż to się nie trafia często. Biblioteka dostarcza tych „kangrl” — trącił urządzenie — do każdej filii, na wypadek, gdyby wyjęci spod prawa próbowali używać pingrli.