Выбрать главу

DeSilva wydała rozkazy. Pilot dotknął przyrządów na tablicy i statek obrócił się i wyrównał lot tak, że fotosfera znowu znalazła się pod nimi. Jacob poczuł ulgę. Cokolwiek by mówiły instrumenty, kiedy miał Słońce z lewej strony, czuł, że statek jest ustawiony bokiem. Magnetożerca, którego Jacob nazwał w myślach „wielkoludem”, obracał się, najwyraźniej nie zwracając uwagi na otaczający go orszak. Poruszał się niemrawo, z wyraźnym chybotaniem. Biała aureola jarząca się mocnym blaskiem wokół innych torusów, u niego migotała blado na krawędziach, podobna do gasnącego płomyka. Ciemne i jasne pasy pulsowały nierównym rytmem.

Każda wibracja wywoływała reakcję w otaczającej gromadzie toroidów. Ich pulsowanie współgrało z coraz to mocniejszym rytmem wielkoluda, wzory na ich krawędziach nabrały wyrazistości, przechodząc w jasnobłękitne wielokąty i spirale. Nagle najbliższy z towarzyszących torusów ruszył w kierunku pasiastego wielkoluda, znacząc tor swoich obrotów jasnozielonymi błyskami światła. W tej samej chwili z „ciężarnego” torusa wyskoczył rój lśniących, niebieskich punkcików i pomknął na spotkanie intruza. Pyłki zatrzymały się w mgnieniu oka przed jego kadłubem, tańcząc jak krople wody skrzące się na gorącej blasze. Potem zaczęły spychać go do tyłu, jakby drażniąc i zaczepiając, aż znalazł się niemal pod statkiem. Kierowany ręką pilota heliostatek obrócił się bokiem do najbliższego z migoczących punktów, odległego zaledwie o kilometr. Wtedy Jacob po raz pierwszy mógł dokładnie przyjrzeć się stworzeniom, nazywanym Słonecznymi Duchami. Stworzenie unosiło się niczym widmo — łagodnie, jakby wichry chromosfery były powiewem, na którym można z łatwością żeglować. Był tak różny od solidnych, wirujących torusów, jak motyl od obracającego się dziecinnego bąka. Wyglądał jak meduza albo jak jasnoniebieski ręcznik kąpielowy przewieszony przez sznur od bielizny i trzepoczący na wietrze. Choć może był raczej ośmiornicą, której macki pojawiały się i znikały co chwila wzdłuż postrzępionych brzegów. Czasem przypominał Jacobowi plamę na powierzchni morza, zebraną jakimś sposobem i przeniesioną w to miejsce, cudem utrzymującą się w swoim płynnym, falującym ruchu. Duch zmarszczył się mocniej. Przez minutę sunął powoli w kierunku heliostatku, a potem zatrzymał się.

On też na nas patrzy — pomyślał Jacob.

Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem: grupa istot złożonych z wody, ukryta w swoim statku, i Duch. Następnie stworzenie odwróciło się bokiem do ludzi. Pokład zalał niespodziewany błysk światła mieniącego się mnóstwem barw. Ekrany zatrzymały większość blasku, ale blada czerwień chromosfery zniknęła.

Jacob przysłonił oczy dłonią i mrugał zdumiony. Tak to wygląda — pomyślał trochę od rzeczy — kiedy jest się w środku tęczy!

Eksplozja światła skończyła się równie nagle, jak wybuchła. Znów widać było czerwone Słońce, a wraz z nim włókno, plamę daleko pod nimi i wirujące torusy. Duchy jednak odpłynęły. Wróciły do gigantycznego magnetożercy i gdy zmalały do niemal niewidocznych plamek, znów zaczęły tańczyć wokół jego krawędzi. — On… on rąbnął w nas laserem! — powiedział pilot. — Nigdy wcześniej tego nie robiły! — Żaden też nie podszedł tak blisko w swoim normalnym kształcie — odparła deSilva. — Ale nie jestem pewna, co to ich działanie ma znaczyć.

— Myślisz, że to miało zrobić nam krzywdę? — odezwała się niepewnie doktor Martine. — Może tak samo zaczęli z Jeffreyem!

— Nie wiem. To mogło być ostrzeżenie…

— Albo może on po prostu chciał wrócić do roboty — włączył się Jacob. — Byliśmy niemal na wprost tego wielkiego magnetożercy. Łatwo można zauważyć, że wszyscy jego towarzysze wrócili w tej samej chwili.

— Nie wiem… — DeSilva potrząsnęła głową. — Uważam, że będzie najlepiej, jeżeli po prostu zostaniemy tutaj i będziemy patrzeć. Przekonamy się, co zrobią, kiedy skończą z cieleniem.

Na wprost nich duży torus chwiał się coraz bardziej i coraz wolniej wirował. Jasne i ciemne pasy na jego obrzeżu stały się wyraźniejsze, te ciemniejsze zwęziły się do kresek, jaśniejsze zaś rozrastały się na boki, pulsując.

Jacob jeszcze dwa razy zobaczył grupki świetlistych pasterzy gnających, żeby odpędzić magnetożercę, który zanadto się zbliżył, jak owczarki kąsające po nogach niesfornego tryka, kiedy reszta pilnuje owcy.

Kołysanie pogłębiło się, a ciemne pasy zwęziły się jeszcze bardziej. Zielone, laserowe światło rozproszone pod torusem zaczęło przygasać i wreszcie zniknęło zupełnie. Duchy ruszyły do środka. Kiedy wychylenia wielkoluda kładły go już prawie na płask, zebrały się przy krawędzi, jakimś sposobem ujęły jego korpus i nagłym szarpnięciem przewróciły go do końca.

Olbrzym obracał się leniwie wzdłuż osi prostopadłej do pola magnetycznego. Trwało to przez chwilę, aż nagle stwór zaczął się rozpadać.

W jednym miejscu ciemny pas zwęził się tak bardzo, że zniknął zupełnie, i torus rozszczepił się tam jak naszyjnik z zerwaną nitką. W miarę jak dawny kształt obracał się powoli, jasne pasy przesuwały się do miejsca pęknięcia i ulatywały jeden po drugim, a każdy stawał się małym, osobnym precelkiem. Następnie po kolei wystrzeliwały w górę, wzdłuż niewidzialnych linii strumienia magnetycznego; rozsypując się po niebie jak paciorki. Z wielkoluda-rodzica nie pozostało nic.

Około pięćdziesięciu małych precelków wirowało jak szalone w opiekuńczym roju jasnobłękitnych pasterzy. Malcy przesuwali się niepewnie, a ze środka każdego z nich błyskał na próbę mały zielony ogieniek.

Mimo uważnego pilnowania Duchy straciły kilku kapryśnych podopiecznych. Parę młodych, bardziej żwawych od reszty, wyrwało się z kolejki. Krótki rozbłysk zielonej jasności wyniósł jednego z małych magnetożerców poza chroniony obszar, w stronę czyhających nie opodal dorosłych. Jacob miał nadzieję, że malec poleci dalej w kierunku statku. Gdyby tylko ten duży torus zszedł mu z drogi!

Jakby słysząc jego myśli, dorosły zaczął usuwać się z toru lotu młodzika. Jego brzeg pulsował zielononiebieskimi wielokątami, kiedy noworodek przechodził nad nim. Nagle torus wyskoczył w górę na słupie zielonej plazmy. Młodzik próbował umknąć, ale było za późno. Uciekając odwrócił jeszcze swoją słabiutką pochodnię w stronę brzegu prześladowcy.

Dorosły nie dał się powstrzymać. W mgnieniu oka malec został wyprzedzony, wciągnięty do środkowej luki starszego i unicestwiony w wybuchu pary. Jacob zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze, co zabrzmiało jak westchnięcie.

Pasterze ustawili teraz malców w szeregu, po czym wszyscy razem zaczęli powoli oddalać się od stada, tylko kilka Duchów zostało, żeby przypilnować dorosłych. Jacob wpatrywał się w małe, jaśniejące pierścienie światła, aż gęsta smuga włókna zbliżyła się, zasłaniając widok.

— Zabieramy się do pracy — wyszeptała Helene deSilva, a następnie zwróciła się do pilota:

— Trzymaj resztę pasterzy równo z linią pokładu. I poproś Kullę, żeby cały czas dawał oko.

Chcę wiedzieć, czy coś nie nadchodzi do nadiru.

Dawał oko! Jacob stłumił mimowolny dreszcz i twardo zaprotestował, kiedy wyobraźnia próbowała podsunąć mu odpowiedni obraz. W jakich czasach ta kobieta się urodziła?! — W porządku — powiedziała komendant. — Zbliżamy się powoli.

— Może zauważą, że zaczekaliśmy, aż skończą z cieleniem, jak myślisz? — zapytał Jacob. — Kto wie? — wzruszyła ramionami. — Może uważają nas za jakiś bojaźliwy rodzaj dorosłych torusów. Pewnie nawet nie pamiętają naszych wcześniejszych wizyt. — Ani Jeffa?