Ależ to dziwny automat — pomyślał. — Mam nadzieję, że nie jest taki, jak ta oszukańcza maszyna na Bradburym. Tamten był wyjątkowo niemiły. Nie, ten ma mnóstwo przezroczystych, trójwymiarowych przycisków, oddalonych jeden od drugiego. Są tu całe rzędy małych wystających przycisków. Sięgnął ręką, żeby nacisnąć któryś z nich na chybił trafił, ale wstrzymał się. Aha, tym razem przeczytamy napis!
No więc, na co mam ochotę? Może kawę?
Słaby głos wołał w środku o żyroadę. Tak, to rozsądne. Wspaniały napój, żyroada. Nie tylko że wyśmienity, ale jeszcze wzmacnia. Doskonały napój w świecie pełnym halucynacji. Musiał przyznać, że w tej sytuacji byłoby nieźle napić się tego trochę. Coś tu było jakby podejrzane. I dlaczego wszystko działo się tak wolno?
Jego ręka wędrowała w ślimaczym tempie w kierunku przycisku, który wybrał. Kilka razy przesunęła się w różne strony, ale wreszcie nacelował ją właściwie. Już miał nacisnąć, kiedy powrócił ten cichy głosik, tym razem błagając go, by przestał. Co za chamstwo! Najpierw dajesz mi dobrą radę, a potem w ostatniej chwili dostajesz pietra. Pies cię kopał, nie jesteś mi potrzebny!
Nacisnął. Czas przyspieszył odrobinę i usłyszał odgłos lejącego się płynu. W ogóle komu to wszystko potrzebne! Do diabła z Kullą, tym dorobkiewiczem! Nadęty Bubbakub i jego zimna jak ryba wspólniczka. Nawet ten zwariowany Fagin… ciągnący mnie z Ziemi w to bezsensowne miejsce.
Schylił się i wyciągnął tubę z otworu. Wyglądała smakowicie. Czas znowu przyspieszył i biegł już teraz prawie normalnie. Jacob poczuł się lepiej, jakby nagle odpłynęło wielkie napięcie. Halucynacje i antagonizmy zniknęły. Uśmiechnął się do nadchodzącej Helene deSilva. Potem odwrócił się i posłał uśmiech Kulli. Później — pomyślał — przeproszę go za to, że byłem niegrzeczny. — Podniósł tubę w toaście.
— …wisi tam, na granicy wykrywalności — mówiła deSilva. — Jesteśmy gotowi w każdej chwili, więc może byś lepiej…
— Jacob, przestań! — krzyknął Kulla.
DeSilva krzyknęła i skoczyła naprzód, żeby chwycić jego rękę. Kulla pomógł jej swoją niewielką siłą i razem mocowali się, odciągając tubę od ust Jacoba. Sztywniaki — pomyślał z sympatią. — Pokażmy słabowitemu obcemu i dziewięćdziesięcioletniej staruszce, co potrafi mężczyzna. Odpychał ich jedno po drugim, ale ciągle atakowali. Komendant próbowała nawet paskudnych ciosów obezwładniających, ale sparował je i powoli, tryumfalnie podniósł napój do ust.
Pękła jakaś zasłona i węch, który, jak się teraz okazało, stracił, powrócił z siłą parowego walca. Jacob zakaszlał i spojrzał na ohydną miksturę, którą trzymał w ręku. Bulgotała i dymiła brązowymi, trującymi oparami. Cisnął ją na bok. Wszyscy wpatrywali się w niego. Kulla szczękał zębami, zbierając się z podłogi po upadku. DeSilva stała w wyczekującej pozycji. Wokół zbierali się inni ludzie.
Słyszał zbliżające się skądś zatroskane gwizdanie Fagina. Gdzie ten Fagin? — pomyślał i ruszył do przodu. Udało mu się zrobić trzy kroki, zanim zwalił się na pokład tuż przed Bubbakubem.
Powoli wracał do przytomności. Nie było to łatwe, gdyż coś strasznie uciskało go w czoło. Czuł, że skórę ma tam napiętą jak pokrycie bębna, chociaż nie tak suchą. Przeciwnie, robiła się coraz bardziej wilgotna, początkowo przez pot, a potem przez coś innego, co było chłodne.
Jęknął i podniósł rękę. Dotknął skóry czyjejś dłoni, ciepłej i miękkiej. Kobieta — poznał to po zapachu.
Jacob otworzył oczy. Doktor Martine siedziała obok niego z ręcznikiem w smagłej dłoni.
Uśmiechnęła się i przysunęła tubę z napojem tak, by mógł ją schwycić wargami. Najpierw się wzdrygnął, ale potem podniósł się, żeby pociągnąć łyk. Poczuł smak lemoniady, cudowny smak.
Opróżnił tubę, rozglądając się wokoło. Na rozrzuconych po pokładzie fotelach dostrzegł leżące sylwetki.
Spojrzał w górę. Niebo było niemal czarne!
— Wracamy już — wyjaśniła Martine.
— Jak… — czuł, że chrypi mu w gardle od długiego niemówienia — jak długo byłem nieprzytomny?
— Jakieś dwanaście godzin.
— Dostałem coś na uspokojenie?
Skinęła głową. Powrócił jej nieustanny zawodowy uśmiech, chociaż teraz nie wydawał się tak sztucznie przylepiony do twarzy. Jacob dotknął ręką czoła. Ciągle bolało. — Chyba więc to wszystko mi się nie przyśniło. Co to było, co chciałem wczoraj wypić? — Związek amoniaku, który wzięliśmy ze sobą dla Bubbakuba. Prawdopodobnie by cię nie zabił. Ale zaszkodziłby ci, i to porządnie. Możesz mi powiedzieć, dlaczego to zrobiłeś? Jacob pozwolił, by głowa opadła mu z powrotem na poduszkę. — No… wtedy wyglądało to na całkiem niezły pomysł — potrząsnął głową. — A poważnie, myślę, że po prostu coś było ze mną nie w porządku. Ale niech mnie diabli, jeśli wiem, co. — Powinnam się domyślić, że coś jest nie tak, kiedy zacząłeś dziwnie mówić o morderstwach i spiskach — przytaknęła. — To częściowo moja wina, bo nie rozpoznałam tych oznak. Nie ma się czego wstydzić. Myślę, że to zwykły przypadek wstrząsu orientacyjnego. Nurkowanie w heliostatku może być okropnie dezorientujące. Różnie się to objawia!
Przetarł oczy przeganiając z nich sen.
— Tak, co do ostatniej części, to na pewno masz rację. Ale właśnie przyszło mi do głowy, że niektórzy ludzie myślą pewnie, że byłem pod wpływem jakiegoś czynnika zewnętrznego. Martine drgnęła, jakby zaskoczyło ją, że tak szybko wrócił do pełnej przytomności. — Tak — odpowiedziała. — Rzeczywiście, komendant deSilva myślała, że to robota Duchów. Powiedziała, że pewnie demonstrują moc psi na potwierdzenie swoich argumentów. Zaczęła nawet mówić o odwecie. Ta teoria ma pewne zalety, ale ja wolę swoją własną.
— Że oszalałem?
— Nie, skądże! Straciłeś tylko orientację i pogubiłeś się! Kulla mówi, że zachowywałeś się… nienormalnie w ciągu kilku minut poprzedzających ten… wypadek. To oraz moje własne obserwacje…
— Tak — Jacob skinął głową — winien jestem Kulli szczere przeprosiny. Cholera jasna! Nic mu się nie stało, prawda? Ani Helene? — Zaczął się podnosić. Martine popchnęła go z powrotem na fotel.
— Nie, nie, wszyscy są w porządku. Nie martw się. To o ciebie się wszyscy niepokoili.
Jacob opadł na poduszki. Spojrzał na pustą tubę po napoju.
— Mogę prosić o jeszcze jedną?
— Oczywiście. Zaraz wracam.
Martine zostawiła go. Słyszał jej ciche kroki zmierzające w stronę automatów z żywnością… tam, gdzie wydarzył się wypadek. Skrzywił się, kiedy o tym pomyślał. Czuł wstyd zmieszany z obrzydzeniem. Przede wszystkim jednak nie dawało mu spokoju pytanie „dlaczego”?
Gdzieś za nim rozmawiało cicho dwoje ludzi. Doktor Martine musiała spotkać kogoś przy automatach.
Jacob wiedział, że prędzej czy później będzie musiał odbyć nurkowanie, które wyjaśni sprawy Słonecznego Nurka. Taki niesamowity trans będzie konieczny, jeśli prawda ma wyjść na jaw. Pozostawało tylko pytanie „kiedy”? Teraz, gdy mogło to rozedrzeć jego umysł na pół? A może już na Ziemi, w obecności terapeuty z Centrum, gdzie odpowiedzi nie mogły pomóc w niczym jemu, jego zadaniu, ani Słonecznemu Nurkowi? Wróciła Martine. Zajęła fotel obok niego i wręczyła mu tubę z napojem. Razem z nią przyszła Helene deSilva i też usiadła przy Jacobie.
Następne kilka minut spędził na zapewnianiu jej, że czuje się dobrze. Kapitan zbyła krótko jego przeprosiny:
— Nie miałam pojęcia, że jesteś taki dobry w WW, Jacob — powiedziała.