Выбрать главу

— WW?

— Walka wręcz. Ja sama nieźle sobie daję radę, chociaż trzeba przyznać, że trochę wyszłam z wprawy. Zresztą i tak byłeś lepszy. Stwierdziliśmy to w najpewniejszy sposób, w walce pomiędzy stronami, z których każda chciała obezwładnić drugiego bez bólu i krzywdy. Strasznie trudno to zrobić, ale z ciebie jest prawdziwy spec. Nigdy nie sądził, że może zaczerwienić się na tego rodzaju komplement, ale nagle poczuł, że się rumieni.

— Dzięki. Słabo to pamiętam, ale wydaje mi się, że ty też byłaś niezła.

Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się w absolutnym porozumieniu.

Martine powiodła wzrokiem od jednego do drugiego. Chrząknęła.

— Myślę, że pan Demwa nie powinien spędzać zbyt dużo czasu na rozmowie.

Rekonwalescencja po takim szoku wymaga bardzo długiego odpoczynku. — Chciałbym tylko dowiedzieć się o paru sprawach, pani doktor, a potem już będę posłuszny. Przede wszystkim gdzie jest Fagin? Nigdzie go nie widzę. — Kant Fagin jest na odwrotnej stronie — odparła deSilva. — Odżywia się.

— Bardzo się o ciebie martwił. Na pewno ucieszy się, że jesteś zdrowy — dodała Martine.

Jacob odprężył się. Z jakiegoś powodu niepokoił się o bezpieczeństwo Fagina.

— Teraz powiedzcie mi, co stało się po tym, jak zemdlałem.

Martine i deSilva wymieniły spojrzenia. DeSilva wzruszyła ramionami. — Mieliśmy jeszcze jedną wizytę — powiedziała. — Zajęła trochę czasu. Przez ładne parę godzin Solariowiec po prostu fruwał sobie na granicy widoczności. Torusy i wszystkich jego kompanów zostawiliśmy daleko z tyłu. Chociaż właściwie to dobrze, że czekał tak długo. Mieliśmy tu trochę zamieszania z powodu, no…

— Z powodu mojego przyciągającego uwagę przedstawienia — westchnął Jacob. — Czy ktoś próbował nawiązać kontakt, kiedy Solariowiec tak sobie latał? DeSilva spojrzała na Martine. Doktor leciutko pokręciła głową. — Nic wielkiego nie zrobiliśmy — pospiesznie odparła komendant. — Ciągle byliśmy zdenerwowani. A potem, około czternastej, zniknął. Jakiś czas później powrócił w swojej „groźnej” postaci.

Jacob nie zareagował na wymianę spojrzeń pomiędzy kobietami. Nagle jednak przyszła mu do głowy pewna myśl.

— Słuchajcie, czy jesteście zupełnie pewne, że to w ogóle były te same Duchy? Może postać „normalna” i „groźna” to w rzeczywistości dwa różne gatunki. Przez moment Martine wyglądała na zmieszaną.

— To mogłoby wyjaśnić… — zaczęła, ale zaraz urwała.

— Hm, nie nazywamy ich już Duchami — powiedziała deSilva. — Bubbakub mówi, że one tego nie lubią.

Jacob poczuł przypływ irytacji, ale szybko ją stłumił, żeby żadna z kobiet niczego nie zauważyła. Ta rozmowa nie prowadziła donikąd!

— No więc, co się stało, kiedy wrócił w groźnej postaci?

— Bubbakub rozmawiał z nim przez jakiś czas — deSilva zmarszczyła brwi w wyrazie niezadowolenia. — Potem się zdenerwował i przepędził go. — Co?

— Próbował go przekonywać. Cytował Księgę Praw Opiekunów i Podopiecznych. Nawet obiecał korzyści handlowe. A tamten ciągle groził. Powiedział, że pośle sygnały psi na Ziemię i spowoduje katastrofę, jakiej nie da się opisać. W końcu Bubbakub uznał, że dosyć tego. Kazał wszystkim się położyć i wyciągnął tę bryłę żelaza i kryształu, o której nic wcześniej nie chciał mówić. Musieliśmy zakryć oczy, a on powiedział jakieś hokus-pokus i wystrzelił z tego cholerstwa.

— I co się stało?

Znowu wzruszyła ramionami.

— Tylko Przodkowie to wiedzą. Oślepiający błysk, uczucie ciśnienia w uszach, a kiedy znowu spojrzeliśmy, Solariowca już nie było! Ale to nie wszystko! Wróciliśmy tam, gdzie powinno być stado toroidów. Ich też nie było. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było żadnej żywej istoty!

— W ogóle nic? — Pomyślał o przepięknych torusach i ich jasnych, wielobarwnych panach. — Nic — potwierdziła Martine. — Wszystkie się spłoszyły. Bubbakub zapewnił nas, że nie stała im się żadna krzywda.

Jacob poczuł odrętwienie.

— No tak, teraz mamy przynajmniej ochronę. Możemy układać się z Solariowcami z pozycji siły.

DeSilva smutno pokręciła głową.

— Bubbakub mówi, że nie ma mowy o żadnych negocjacjach. Oni są źli, Jacob. Zabiliby nas natychmiast, gdyby tylko mogli.

— Ale…

— Poza tym nie możemy już liczyć na Bubbakuba. Powiedział Solariowcom, że jeśli Ziemię spotka coś złego, to nastąpi zemsta, ale nie zrobi nic poza tym. Pamiątka po Letanich wraca na Pilę. — Wbiła wzrok w pokład, jej głos stracił barwę. — To koniec Słonecznego Nurka.

CZĘŚĆ SZÓSTA

Miarą zdrowia psychicznego jest łatwość przystosowania się (nie zaś odniesienie do jakiejś „normy”), zdolność uczenia się na doświadczeniach… brania pod uwagę rozsądnych argumentów… oraz uczuć… a zwłaszcza zdolność rezygnowania po osiągnięciu zaspokojenia. Istota choroby polega na utrwaleniu się niezmiennych i zachłannych wzorców zachowania.

Lawrence Kubie

17. Cień

Warsztat był starannie uporządkowany. Narzędzia, zazwyczaj rozrzucone w nieładzie, teraz wisiały bezużytecznie, każde na odpowiednim kołku w ścianie. Wszystkie były czyste. Porysowany, pokryty nacięciami blat stołu lśnił pod świeżą warstwą wosku. Sterta częściowo rozmontowanych urządzeń, które Jacob odsunął na bok, oskarżycielsko piętrzyła się na podłodze. Równie oskarżycielski był wzrok głównego mechanika, który przyglądał się podejrzliwie, kiedy Jacob obejmował warsztat w posiadanie. Nie miało to większego znaczenia. Pomimo fiaska wyprawy heliostatku — a może właśnie ze względu na nie — nikt nie protestował, kiedy Jacob postanowił kontynuować swoje własne badania. Warsztat stanowił obszerne i wygodne miejsce, które nie było teraz akurat nikomu potrzebne, więc mógł z niego korzystać. Poza tym, spędzanie tu czasu zmniejszało prawdopodobieństwo, że znajdzie go Millie Martine.

Z niszy wielkiej groty heliostatków Jacob widział srebrny poblask gigantycznego statku, częściowo tylko zasłonięty skalną ścianą. Daleko w górze ściana sklepiała się wśród skroplonych oparów.

Usiadł na wysokim stołku przed warsztatem, narysował na dwóch kartkach papieru „schematy wyboru” i rozłożył je na stole. Na każdej z różowych kartek napisane było „tak” lub „nie”, reprezentujące różne możliwe rzeczywistości morfologiczne. Po lewej stronie napisane było: B. MA RACJĘ CO DO DUCHÓW, TAK (I/NIE (II).

Druga kartka była jeszcze bardziej skomplikowana: ODBIŁO MI, TAK/NIE.

Jacob nie mógł pozwolić, żeby ktokolwiek wpłynął na jego opinię w tych sprawach. Dlatego właśnie od powrotu na Merkurego unikał Martine i innych. Stał się więc pustelnikiem, jeśli nie liczyć grzecznościowej wizyty złożonej zdrowiejącemu Keplerowi. Pytanie po lewej stronie dotyczyło zadania Jacoba, choć nie mógł wykluczyć, że wiąże się ono z pytaniem po prawej.

Pytanie po prawej stronie było z kolei bardzo trudne. Żeby na nie właściwie odpowiedzieć, trzeba było odłożyć na bok wszelkie emocje. Poniżej pytania po lewej umieścił kartkę z rzymską cyfrą I i wyliczył na niej dowody na to, że Bubbakub mówił prawdę.

POZYCJA I: WERSJA B. JEST PRAWDZIWA.

Lista była obszerna. Przede wszystkim wyjaśnienia Pilanina tłumaczyły zgrabnie i spójnie zachowanie Słonecznych Duchów. Cały czas wiadomo było, że stworzenia posługują się jakimś rodzajem psi. Przerażający, człekokształtny wygląd sugerował znajomość ludzi i nieprzyjazne skłonności. Zginął „tylko” szympans, a Bubbakub jako jedyny mógł pochwalić się nawiązaniem kontaktu z Solariowcami. Wszystko to pasowało do wersji LaRoque’a, którą stworzenia miały jakoby zaszczepić w jego umyśle.