Выбрать главу

Przez moment stał, patrząc w zdumieniu na przesuwający się film. Potem wybuchnął głośnym śmiechem.

Millie Martine tak to zaskoczyło, że podniosła zaczerwienione, nieszczęśliwe oczy. Jacob kiwnął do niej wesoło głową.

— Wiedziałaś, po co tu schodzisz?

— Tak. — Jej głos był zachrypnięty. Wolno pochyliła głowę. — Chciałam przynieść Pierre’owi jego kamerę, żeby mógł dokończyć swój opis. Myślałam, że po tym, jak Solariowcy byli dla niego tak okrutni… tak go wykorzystali… — Ciągle jest w areszcie, prawda?

— Tak. Oni sobie wyobrażają, że tak jest najbezpieczniej. Solariowcy już raz się nim posłużyli, rozumiesz. Mogliby zrobić to ponownie.

— A czyj to był pomysł, żeby oddać mu kamerę?

— Jego, oczywiście. Potrzebne mu były te nagrania, a ja nie sądziłam, żeby to mogło zaszkodzić…

— Dać mu do rąk broń?

— Nie! Ogłuszacz miał być rozbrojony. Bubb… — Jej oczy rozszerzyły się, a głos zamarł.

— No, dalej, powiedz to. I tak już wiem.

Martine spuściła wzrok.

— Bubbakub powiedział, że spotka się ze mną u Pierre’a i rozbroi ogłuszacz. To miała być przysługa i dowód, że nie żywi urazy.

Jacob westchnął.

— To wyjaśnia sprawę — wymruczał.

— Co…?

— Pokaż mi ręce. — Wyciągnął stanowczo dłoń, widząc, że się zawahała. Jej długie, smukłe palce drżały, gdy im się przyglądał.

— Co to ma znaczyć?

Jacob zignorował jej pytanie. Zaczął chodzić powoli tam i z powrotem po wąskim pomieszczeniu.

Uderzyła go symetria tego podstępu. Gdyby się powiódł, na całym Merkurym nie byłoby ani jednego człowieka bez plamy na opinii. Sam nie zrobiłby tego lepiej. Pozostawało tylko pytanie, kiedy ten potrzask miał się zamknąć.

Odwrócił się i spojrzał na wejście do ciemni. Głowa Donaldsona znów wychylała się zza drzwi.

— W porządku, może pan wyjść. Musi pan pomóc doktor Martine wytrzeć tu jej odciski palców.

Martine zatkało, kiedy pękaty główny mechanik wysunął się ze swojego ukrycia, uśmiechając się z zakłopotaniem.

— Co chcecie zrobić? — spytała.

Zamiast odpowiedzi Jacob sięgnął po telefon przy wewnętrznych drzwiach i wybrał numer.

— Halo, Fagin? Tak, jestem już gotowy do „sceny w salonie”. Ach tak…? Hm, nie bądź tego taki pewien. To zależy od tego, ile szczęścia będę miał przez następne kilka minut. Czy mógłbyś zaprosić towarzystwo do aresztu LaRoque’a na spotkanie za pięć minut? Tak, zaraz, i proszę, stanowczo tego zażądaj. Nie martw się o doktor Martine, jest tu, ze mną. Martine podniosła wzrok znad regału, który właśnie wycierała, zdumiona tonem głosu Demwy.

— W porządku — ciągnął Jacob. — A najpierw zaproś Bubbakuba i Keplera. Namów ich tak, jak ty to potrafisz. Kończę, bo muszę się spieszyć. Tak, dzięki. — I co teraz? — zapytał Donaldson, kiedy szli do drzwi.

— Teraz wy dwoje zdacie egzamin na wzorowych włamywaczy. I musicie to zrobić prędko. Doktor Kepler zaraz wyjdzie od siebie, więc lepiej, żebyście nie przyszli na spotkanie zbyt długo po nim.

Martine zatrzymała się.

— Żartujesz chyba. Nie myślisz przecież, że pomogę przeszukiwać mieszkanie Dwayne’a! — A dlaczego nie? — mruknął Donaldson. — Dawała mu pani truciznę na szczury! Ukradła pani jego klucze, żeby włamać się do laboratorium.

Nozdrza Martine rozszerzyły się.

— Nie dawałam mu żadnej trucizny na szczury! Kto panu tak powiedział?

Jacob westchnął.

— Warfarin. Dawniej był używany jako trucizna na szczury. Zanim jeszcze nie uodporniły się na niego, jak zresztą prawie na wszystko.

— Mówiłam ci już, nigdy nie słyszałam o warfarinie! Najpierw lekarz, a potem ty na statku. Dlaczego wszyscy myślą, że jestem trucicielką!

— Ja tak nie myślę. Ale uważam, że powinnaś raczej z nami współpracować, jeżeli chcesz, żebyśmy dotarli do sedna sprawy. Masz więc klucze do mieszkania Keplera, prawda? Martine zagryzła wargi i skinęła głową.

Jacob wyjaśnił Donaldsonowi, czego szukać i co zrobić, kiedy już to znajdą, a potem pobiegł w stronę pomieszczeń ET.

19. W salonie

— Chce pan powiedzieć, że Jacob zwołał to spotkanie, a teraz go tu nie ma? — spytała deSilva od drzwi.

— Nie niepokoiłbym się, kapitanie deSilva. Przybędzie bez wątpienia. Nigdy nie zdarzyło się, żeby pan Demwa zwołał spotkanie, na które szkoda byłoby czasu. — Rzeczywiście! — LaRoque wybuchnął śmiechem. Siedział na końcu wielkiej sofy z nogami opartymi na pufie. Przemawiał z sarkazmem, trzymając w zębach cybuch fajki, otoczony chmurą dymu. — A dlaczego by nie? Co mamy tu innego do roboty? „Badania” się skończyły, studia przeprowadzono. Wieża z Kości Słoniowej zawaliła się przez pychę i nadszedł miesiąc drugich noży. Dajmy Demwie czas. Cokolwiek by miał do powiedzenia, na pewno będzie to zabawniejsze niż oglądanie tych poważnych twarzy! Na drugim końcu sofy Dwayne Kepler skrzywił się. Usiadł tak daleko od LaRoque’a, jak tylko mógł. Nerwowo zsuwał otulający go koc, który sanitariusz skończył właśnie przed chwilą układać. Spojrzał teraz na lekarza, ale ten wzruszył tylko ramionami. — Niech się pan zamknie, LaRoque — powiedział Kepler.

Dziennikarz wyszczerzył tylko zęby i wyjął przyrząd do czyszczenia fajki. — Nadal uważam, że powinienem mieć jakieś urządzenie rejestrujące. Znając Demwę, przypuszczam, to spotkanie może przejść do historii.

Bubbakub parsknął i odwrócił się, przerywając spacer między ścianami pokoju. Tym razem wyjątkowo nie podszedł do żadnej z poduszek rozrzuconych na dywanie. Zatrzymał się przed stojącym pod ścianą Kullą i wystukał kwadratowymi palcami skomplikowany rytm. Pring skinął głową.

— Poleczono mi powiedzieć, że z powodu urządzeń rejesztrujączych pana LaRoque’a wydarzyło się już doszyć nieszczęść. Pil Bubbakub nadmienił także, że nie zosztanie tu dłużej niż nasztępne pięć minut.

Kepler nie zwrócił na to stwierdzenie uwagi. Macał się metodycznie po szyi jakby szukał swędzącego miejsca. Przez ostatnie tygodnie stracił sporo ciała. LaRoque jeszcze raz wzruszył ramionami. Fagin milczał. Nie poruszały się nawet srebrzyste dzwoneczki na końcach jego niebieskozielonych gałęzi. — Wejdź i usiądź, Helene — powiedział lekarz. — Pewien jestem, że reszta wkrótce tu będzie. — W jego oczach tliło się współczucie. Wejście do pokoju było jak zanurzenie się w stawie z bardzo zimną i niezbyt czystą wodą.

Komendant znalazła miejsce jak najdalej od pozostałych. Zmartwiona, próbowała domyślić się, co szykował Demwa.

Mam nadzieję, że to nie będzie znowu to samo — pomyślała. — Jedyne, co ta grupa tutaj ma wspólnego, to fakt, że nie chcą nawet wspominać nazwy „Słoneczny Nurek”. Jeszcze trochę i rzucą się sobie nawzajem do gardeł, chociaż łączy ich jakby zmowa milczenia. — Potrząsnęła głową. — Cieszę się, że ta służba niedługo się skończy. Może za pięćdziesiąt lat sprawy ułożą się lepiej.

Nie miała zbyt wielkiej nadziei, że tak się stanie. Już teraz melodię Beatlesów można było usłyszeć tylko w wykonaniu orkiestry symfonicznej. A dobry jazz w ogóle nie istniał poza bibliotekami.