Выбрать главу

I po co było lecieć w kosmos?

Weszli Mildred Martine i główny mechanik Donaldson. Ich wysiłki, by wyglądać swobodnie, wydały się Helene żałosne, ale nikt inny chyba tego nie zauważył. Ciekawe, co łączy tych dwoje?

Nowo przybyli rozejrzeli się po pokoju i przeszli do kąta za sofą, której całą powierzchnię zajmowali Kepler, LaRoque i napięcie pomiędzy nimi. Dziennikarz podniósł wzrok na Martine i uśmiechnął się. Porozumiewawcze mrugnięcie? Martine uciekła przed jego wzrokiem i LaRoque wyglądał na rozczarowanego. Na powrót zajął się zapalaniem fajki. — Mam już dosyć — oznajmił wreszcie Bubbakub i skierował się w stronę drzwi. Zanim jednak do nich dotarł, otwarły się, jakby samoczynnie. Następnie w przejściu pojawił się Jacob Demwa z białym płóciennym workiem przewieszonym przez ramię. Wkroczył do pokoju pogwizdując cicho. Helene zamrugała z niedowierzaniem. Melodia bardzo przypominała piosenkę „Święty Mikołaj przybywa do miasta”. Ale na pewno… Jacob podrzucił torbę w powietrze. Spadła na stolik z hukiem, aż doktor Martine podskoczyła na krześle. Kepler jeszcze bardziej zmarszczył brwi i chwycił się wałka sofy. Tego było za wiele dla Helene. Staroświecka, niemodna, swojska melodia, hałas i postawa Jacoba rozbiły mur napięcia, jak tort rzucony w twarz osoby, którą niezbyt się lubi. Wybuchnęła śmiechem.

Jacob mrugnął do niej.

— Czy jest pan tu po to, żeby się zabawiać?! — fuknął Bubbakub. — Kradnie mi pan czas!

Pan to wynagrodzić!

— Ależ oczywiście, Pilu Bubbakubie — Jacob uśmiechnął się. — Mam nadzieję, że demonstracja, którą przeprowadzę, będzie dla pana kształcąca. Ale wpierw może by pan usiadł?

Szczęki Bubbakuba kłapnęły. Przez chwilę wydawało się, że jego czarne oczy płoną, potem prychnął i opadł na najbliższą poduchę.

Jacob przyglądał się twarzom osób zebranych w pokoju. Wyrażały przeważnie zakłopotanie lub wrogość, z wyjątkiem niepewnie uśmiechającej się Helene i LaRoque’a, który zachował napuszoną rezerwę. A także, oczywiście, Fagina. Po raz tysięczny pożałował, że Kanten nie ma oczu.

— Kiedy doktor Kepler zaprosił mnie na Merkurego — zaczął — miałem pewne wątpliwości co do Programu Słoneczny Nurek, ale popierałem ogólną ideę. Po pierwszym spotkaniu spodziewałem się, że wezmę udział w najbardziej emocjonujących wydarzeniach od czasów Kontaktu… że zmierzę się ze skomplikowanym problemem stosunków międzygatunkowych z naszymi najbliższymi i najdziwniejszymi sąsiadami, Duchami Słonecznymi. Tymczasem kwestia Solariowców zeszła na drugi plan wobec zawiłej sieci międzygwiezdnych intryg oraz morderstwa.

Kepler podniósł smutny wzrok.

— Jacob, proszę. Wszyscy wiemy, że jesteś przemęczony. Millie uważa, że powinniśmy być dla ciebie serdeczni. Są jednak granice.

— Skoro tak, to proszę, żebyście jeszcze trochę wytrzymali — Jacob rozłożył ręce. — Dość już mam ignorowania mnie. Jeżeli wy mnie nie wysłuchacie, to władze na Ziemi z pewnością to zrobią.

Uśmiech Keplera zamarł, a on sam opadł z powrotem na sofę.

— Więc proszę, słucham.

Jacob stanął na szerokim dywanie na środku pokoju.

— Po pierwsze, Pierre LaRoque konsekwentnie zaprzecza, że zabił szympa Jeffreya albo że używał ogłuszacza w celu uszkodzenia mniejszego heliostatku. Zaprzecza, jakoby kiedykolwiek był Nadzorowanym i utrzymuje, że ziemskie rejestry zostały jakimś sposobem naciągnięte. Mimo to od naszego powrotu ze Słońca uparcie odmawia poddania się testowi N, co mogłoby wydatnie dopomóc mu w udowodnieniu niewinności. Najprawdopodobniej przypuszcza, że wyniki takiego testu również byłyby sfałszowane. — To prawda — skinął głową LaRoque. — To byłoby jeszcze jedno kłamstwo.

— Nawet jeśli doktor Laird, doktor Martine i ja wspólnie nadzorowalibyśmy taki test?

LaRoque chrząknął.

— To mogłoby zaszkodzić na procesie, zwłaszcza jeśli zdecyduję się na podanie sprawy do sądu.

— A po co iść do sądu? Nie miał pan motywu, żeby zabijać Jeffreya, kiedy otworzył pan klapę do tunera G…

— Zaprzeczam, jakobym to zrobił!

— …a tylko Nadzorowany mógłby zabić kogoś z powodu urazy. Po co więc zostawać w areszcie?

— Może mu tu dobrze — rzucił sanitariusz.

Helene spojrzała krzywo. Ostatnimi czasy diabli wzięli dyscyplinę, a wraz z nią i morale.

— Nie zgadza się na test, bo wie, że go nie przejdzie! — krzyknął Kepler. — Dlatego Słoneczni Ludzie wybrali go, żeby dla nich zabił — dodał Bubbakub. — Tak mi powiedzieli.

— Czy ja jestem Nadzorowany? A niektórzy ludzie sądzą przecież, że to Duchy nakłoniły mnie do próby samobójstwa.

— Działał pan w stresie. Tak twierdzi doktor Martine, prawda? — Bubbakub zwrócił się do Martine. Jej zaciśnięte dłonie zbielały, ale nic nie powiedziała. — Przejdziemy do tej sprawy za kilka minut — powiedział Jacob — ale zanim zaczniemy, chciałbym zamienić słowo na osobności z doktorem Keplerem i panem LaRoque. Doktor Laird i jego asystent usunęli się uprzejmie, Bubbakub zatrząsł się z wściekłości, że każą mu się wynosić, ale spełnił prośbę.

Jacob przeszedł za sofę. Kiedy nachylił się pomiędzy dwoma mężczyznami, wyciągnął rękę za siebie. Donaldson przysunął się i podał mu niewielki przedmiot; Jacob ujął go mocno. Spojrzał po kolei na Keplera i LaRoque’a.

— Myślę, że powinniście panowie to skończyć. Zwłaszcza pan, doktorze Kepler.

— Na miłość boską, o czym pan mówi? — syknął zagadnięty. — Myślę, że jest pan w posiadaniu czegoś, co należy do pana LaRoque’a. Nieważne, że zdobył to nielegalnie. Jest mu to bardzo potrzebne. Tak bardzo, że na jakiś czas wziął na siebie winę, którą zresztą łatwo zmyje. Tak bardzo, że może nawet zmieni ton artykułów, w których z pewnością zamierza wszystko opisać. Sądzę, że ten układ dobiega końca. Tak się składa, że teraz ja mam tę rzecz.

— Moja kamera! — chrapliwie wyszeptał LaRoque i oczy mu zaświeciły. — Owszem, pewna mała kamera. A także znakomity mały spektrograf akustyczny. Tak, mam to. Mam też kopię nagrań, które pan zrobił, a które były schowane w mieszkaniu doktora Keplera.

— Zdra-zdrajca… — Kepler zająknął się. — Myślałem, że jest pan przyjacielem. — Zamknij się, ty skórzasty draniu! — LaRoque prawie krzyknął. — To ty jesteś zdrajcą! — Dziennikarz aż kipiał pogardą.

Jacob oparł dłonie na ramionach obu mężczyzn.

— Jeśli nie będziecie ciszej, obaj traficie na orbitę bez powrotu! Pana, LaRoque, można oskarżyć o szpiegostwo, a Keplera o szantaż i współudział w szpiegostwie! Co więcej, jako że dowód szpiegostwa LaRoque’a jest również pośrednim dowodem na to, że nie miał on czasu na sabotaż, podejrzenie padłoby natychmiast na osobę, która po raz ostatni sprawdzała generatory statku. Nie, nie uważam, że pan to zrobił, doktorze Kepler, ale na pana miejscu byłbym ostrożniejszy!

LaRoque siedział w milczeniu. Kepler żuł koniec wąsa.

— Czego pan chce? — zapytał w końcu.

Jacob próbował się opierać, ale jego druga, stłumiona połowa była teraz zbyt silna. Nie mógł powstrzymać się przed małym docinkiem.

— No cóż, dokładnie jeszcze nie wiem. Może coś wymyślę. Po prostu niech pan nie daje się ponosić fantazji. Moi przyjaciele na Ziemi wiedzą już o wszystkim. To nie była prawda, ale pan Hyde wysoko sobie cenił ostrożność. Helene deSilva wytężała słuch, żeby podsłuchać, o czym rozmawiają ci trzej. Gdyby wierzyła w opętanie, nie miałaby wątpliwości, że ich znajome twarze zmieniają się na rozkaz demonów. Łagodny doktor Kepler, który od ich powrotu ze Słońca stał się małomówny i skryty, mruczał jak gniewny mędrzec, gdy mu się sprzeciwiają. LaRoque — rozważny i ostrożny — zachowywał się, jakby cały jego świat zależał od dokładnej oceny biegu spraw. A Jacob Demwa… wcześniej pod jego cichą, czasem nudnawą zadumą dostrzec można było przebłyski charyzmy. Przyciągała ją ona, choć zarazem ta zabawa w chowanego była irytująca. Teraz jednak — teraz jego charyzma jaśniała, zniewalała jak blask płomieni.