Czy Koszulom i Skórzanym chodziło tylko o to?
Ci pierwsi zmienili swoją miłość do obcych w pseudoreligijne szaleństwo. Histeryczna ksenofilia?
A troglodyci, uwielbiający jaskiniowe stroje i starodawną wiedzę? Czy ich wołanie o niezależność od wpływu pozaziemców było spowodowane czymś jeszcze bardziej pierwotnym — lękiem przed nieznanym, przed potężnymi obcymi? Ksenofobią? Jednego Jacob był pewien: Koszule i Skóry łączyło wspólne oburzenie. Oburzenie na ostrożną politykę kompromisów Konfederacji w stosunku do ET. Oburzenie na Prawo Nadzoru, które tak wielu z nich skazywało na izolację. Oburzenie na świat, w którym żaden człowiek nie był pewien swych korzeni.
Uwagę Jacoba zwrócił starszy, nieogolony mężczyzna. Kucał przy drodze, podskakując, wskazując ziemię przed sobą i krzycząc pośród kurzu wznieconego przez ciżbę. Jacob zwolnił, zbliżając się do niego.
Mężczyzna nosił futrzany kaftan i ręcznie szyte skórzane spodnie. Jego krzyki i podskoki stały się jeszcze bardziej szaleńcze, kiedy Jacob podjechał bliżej. — O-Pe — wrzasnął, jakby wypowiadając wielką zniewagę. Kiedy jeszcze raz wskazał na ziemię, jego wargi pokryły się pianą. — O-Pe! O-Pe!
Jacob, zaintrygowany, prawie zatrzymał samochód.
Z lewej strony coś przeleciało koło jego głowy i huknęło w okno po stronie pasażera. Usłyszał grzmotnięcie w dach, a za sekundę grad małych kamyków spadł na samochód z nieznośnym dudnieniem.
Podniósł szybę po lewej stronie, gwałtownie wyprowadził samochód z pasa prowadzącego i ruszył naprzód. Każde trafienie pocisku wgniatało słabą plastykową maskę. Nagle w bocznych oknach pojawiły się groźnie wyglądające twarze — młode, drapieżne, wąsate. Młodzi biegli obok niemrawo przyspieszającego samochodu, tłukąc w niego pięściami i wrzeszcząc.
Do Bariery było tylko kilka metrów, więc Jacob postanowił dowiedzieć się, o co im chodzi. Zmniejszył trochę gaz i odwrócił się do jednego z tych, którzy biegli obok samochodu, podrostka ubranego jak bohater dwudziestowiecznych komiksów science fiction. Plakaty i stroje tłumu na poboczu zlewały się w niewyraźną plamę. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, samochodem wstrząsnęło gwałtowne uderzenie. W szybie pojawiła się dziura, a wnętrze pojazdu wypełnił zapach spalenizny. Jacob ruszył w kierunku Bariery. Przemknął ze świstem obok rzędu tyczek i nagle został sam. W lusterku wstecznym widział, jak ciżba gromadzi się na drodze. Młodzi krzyczeli za nim, podnosząc pięści wysunięte z rękawów futurystycznych tunik. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i otworzył okno, żeby im pomachać.
Jak ja to wytłumaczę w wypożyczalni samochodów? — pomyślał. — Mam powiedzieć, że zaatakowały mnie wojska Cesarstwa Ming, czy też uwierzą w prawdziwą wersję? Wezwanie policji nie wchodziło w grę. Miejscowy posterunek nie mógłby nic zrobić, nie ustaliwszy wpierw, kto jest Nadzorowany. A w takim tłumie kilka przekaźników na pewno by się zapodziało. Poza tym Fagin prosił go o dyskretne przybycie. Opuścił szyby, żeby podmuch wiatru wywiał dym. Wetknął koniec palca w otwór po kuli w szybie i uśmiechnął się z zakłopotaniem.
Podobało ci się to, co? — pomyślał.
Czym innym było pozwolić, żeby adrenalina swobodnie krążyła z krwią, a zupełnie czym innym — śmiać się z niebezpieczeństwa. Bardziej niż tajemnicza gwałtowność tłumu zaniepokoiło go poczucie uniesienia, które towarzyszyło mu podczas całej awantury. Znał ten symptom z przeszłości.
Nie minęły dwie minuty, kiedy z tablicy rozdzielczej rozległ się dźwięk. Podniósł spojrzenie na drogę. Autostopowicz? Tutaj? Nie dalej jak pół kilometra przed nim na poboczu stał człowiek, przecinając swoją postacią tor wiązki prowadzącej. Obok niego leżały na ziemi dwie torby.
Jacob zawahał się, pamiętając o ostatniej przygodzie. Choć przecież wewnątrz Rezerwatu mogli przebywać tylko Obywatele. Zjechał do krawężnika, zaledwie kilka metrów za czekającym.
Facet miał w sobie coś znajomego. Był rumiany i niski, nosił szary garnitur. Wydatny brzuch trząsł mu się, kiedy dźwigał dwie ciężkie torby do samochodu Jacoba. Schylił się do drzwi i zajrzał do środka, jego twarz była pokryta potem. — Dajcie spokój, ale upał! — jęknął. Mówił standardowym angielskim z nieco chrypiącym akcentem. — Nikt nie używa samoprowadnicy! — kontynuował, ocierając czoło chusteczką. — Pędzą jak najszybciej, bo chcą złapać troszeczkę wiaterku, prawda? Ale my się chyba znamy, musieliśmy gdzieś się wcześniej spotkać. Jestem Peter LaRoque… Pierre, jeśli pan pozwoli. Pracuję dla „Les Mondes”.
Jacob drgnął.
— Ach tak, pan LaRoque. Rzeczywiście, spotkaliśmy się już. Nazywam się Jacob Demwa.
Proszę wsiadać, jadę tylko do Centrum Informacyjnego, ale tam może pan złapać autobus.
Miał nadzieję, że twarz nie zdradza jego uczuć. Dlaczego od razu nie poznał LaRoque’a?
Mógłby się nie zatrzymywać.
Nie miał właściwie nic przeciwko temu człowiekowi… z wyjątkiem nieznośnego egoizmu LaRoque’a i jego niewyczerpanego zapasu poglądów, które narzucał każdemu przy lada okazji. Pod wieloma względami stanowił on zapewne fascynującą osobowość. Niewątpliwie miał autorytet w prasie danikenistycznej. Jacob czytał parę jego artykułów i podobał mu się ich styl, choć treść — trochę mniej.
LaRoque należał także do hordy dziennikarzy, która przez długie tygodnie tropiła Jacoba, gdy rozwiązał tajemnicę Wodnego Sfinksa. W dodatku był jednym z najmniej taktownych członków tej bandy. Artykuł w „Les Mondes” był pochlebny, a przy tym pięknie napisany, ale jednak niewart fatygi Jacoba.
Jacob był zadowolony, że prasa nie zdołała go znaleźć po wcześniejszym wydarzeniu, po ekwadorskiej klęsce w Waniliowej Igle. Wtedy nie zniósłby LaRoque’a. Z trudem przychodziło mu uwierzyć w wyraźnie udawany „pierwotny” akcent LaRoque’a. Dziennikarz mówił z jeszcze większą chrypką niż przy ostatnim spotkaniu, jeśli to w ogóle było możliwe.
— Demwa. Ach, oczywiście! — powiedział. Upchnął torby za siedzeniem i wsiadł. — Twórca aforyzmów! Znawca tajemnic! Czy jest pan tu przypadkiem po to, by rozwiązywać zagadki z naszymi międzyplanetarnymi gośćmi? A może zamierza pan skonsultować się z Wielką Biblioteką w La Paz?
Jacob wrócił na pas samoprowadzący, żałując, że nie wie, kto zaczął modę na ten akcent.
Mógłby wtedy udusić pomysłodawcę.
— Mam tu do wykonania pewne prace konsultacyjne. Wśród moich pracodawców są również istoty pozaziemskie, jeśli o to panu chodzi. Ale nie wolno mi wchodzić w szczegóły. — Ależ oczywiście, cóż za dyskrecja! — LaRoque z uśmiechem pogroził palcem. — Dziennikarza zwodzić pan tak nie powinien! Pańskie sprawy mogłyby stać się moimi. Ale pan zapewne zastanawia się, co też przywiodło czołowego reportera „Les Mondes” w to odludzie, nieprawdaż?
— W istocie — odparł Jacob — bardzo mnie ciekawi, jak to się stało, że podróżuje pan autostopem w samym środku tego odludzia.
LaRoque westchnął.
— Rzeczywiście, odludzie! Jakież to smutne, że ci znakomici obcy przybywający do nas w odwiedziny tkwią tu i na innych pustkowiach, jak pańska Alaska. — I Hawaje, i Caracas, i Sri Lanka, stolice Konfederacji — dodał Jacob. — Wracając jednak do tego, w jak sposób został pan…
— W jaki sposób zostałem tutaj wysłany? Ależ oczywiście, panie Demwa! A może rozerwiemy się wspólnie pana słynnymi zdolnościami dedukcyjnymi? Może potrafiłby pan to sam zgadnąć?