— Kantować?
— Ze Słonecznymi Duchami. Trzeba by tylko przemycić na pokład coś w rodzaju projektora holograficznego…
— Nie ma mowy — Donaldson pokręcił głową. — To była pierwsza rzecz, jaką sprawdziliśmy. Poza tym kto by potrafił sfałszować coś tak skomplikowanego i pięknego jak stado torusów? W każdym razie taka projekcja wypełniałaby całe pole widzenia, więc zdradziłyby ją kamery na obrzeżu odwrotnej strony statku. — No, może nie całe stado, ale chociaż Duchy „człekopodobne”? Są małe i dosyć proste, a to, że unikają naszych kamer, obracając się szybciej, niż my możemy, i wisząc stale nad nami, jest raczej podejrzane.
— Nic tu się nie da wymyślić, Jake. Każde wnoszone na pokład urządzenie jest dokładnie badane, tak samo jak przedmioty osobiste, właśnie pod tym kątem. Nie znaleziono nigdy żadnego projektora, a zresztą gdzie by go kto mógł ukryć na takim otwartym statku? Przyznaję, że sam się nad tym wiele razy zastanawiałem, ale nie widzę sposobu, żeby ktoś mógł oszukiwać.
Jacob powoli skinął głową. Argumenty Donaldsona miały sens. W dodatku jak można by pogodzić projekcję ze sztuczką Bubbakuba? Pomysł był kuszący, ale oszustwo nie wydawało się zbyt prawdopodobne.
Dalekie lasy kolców pulsowały jak falujące fontanny. Pojedyncze wytryski płomieni ścierały się z sobą na obrzeżu dyszącej żarem ziarnistej komórki, która zasłaniała połowę nieba. W jej środku leżała Wielka Plama, ogromne oko czerni otoczone obszarami gorącego blasku.
Około dziewięćdziesięciu stopni wokół pokładu od miejsca, gdzie znajdował się Jacob, widać było grupę ciemnych sylwetek klęczących i stojących przy konsoli sterowniczej. Na tle ostrej, karmazynowej jasności fotosfery rozpoznać można było tylko ich zarysy. Wśród zgromadzonych przy stanowisku dowódczym wyróżniały się dwie ciemne bryły. Wysoka, szczupła postać Kulli stała trochę z boku, wskazując w górę, na smukły, wiotki łuk włókna, który przewieszał się nad Plamą. Łuk ten rósł powoli i wyraźnie się przybliżył, w czasie gdy Jacob mu się przyglądał.
Druga odróżniająca się bryła cienia odłączyła się od gromadki i zaczęła pełznąć zrywami w ich kierunku. U wierzchołka była zaokrąglona, górna część jej ciała była większa od dolnej. — O, masz, tutaj mógłbyś ukryć projektor! — Donaldson wskazał ruchem głowy na grubą, masywną postać, która kołysząc się pełzła w ich stronę.
— Co? Fagin? — wyszeptał Jacob, choć przy takim słuchu, jaki miał Kanten, nie miało to żadnego znaczenia. — Nie mówisz chyba poważnie! Przecież on był tylko na dwóch nurkowaniach!
— Taa — Donaldson zadumał się. — Mimo to te wszystkie gałęzie i tak dalej… Wolałbym chyba przeszukać bieliznę Bubbakuba, niż szperać w tej gęstwinie, szukając kontrabandy. Przez ułamek sekundy Jacob myślał, że w głosie mechanika zabrzmiał jakiś niezwykły, chrypiący ton. Wlepił wzrok w towarzysza, ale twarz mężczyzny ani drgnęła. Już samo to było cudem jak na Donaldsona. Trudno było wymagać, żeby naprawdę był dowcipny. Obaj powstali, żeby przywitać się z Faginem. Kanten zagwizdał radosną odpowiedź, nie dając po sobie poznać, czy podsłuchał ich wcześniejszą rozmowę. — Komendant Helene deSilva wyraziła opinię, iż warunki pogodowe na Słońcu są niespodziewanie przychylne. Stwierdziła, że będzie to bardzo korzystne przy rozwiązywaniu pewnych problemów solarnych nie związanych ze Słonecznymi Duchami. Niezbędne pomiary nie potrwają długo. Znacznie krócej niż czas, który zaoszczędzimy dzięki tym znakomitym warunkom. Innymi słowy, moi przyjaciele, macie dwadzieścia minut, żeby się przygotować.
Donaldson gwizdnął. Zawołał do siebie Jacoba i obaj zabrali się do pracy przy laserze, mocując go na miejscu i sprawdzając taśmy projekcyjne. Kilka metrów dalej doktor Martine przetrząsała swój kufer w poszukiwaniu jakichś drobnych urządzeń. Hełm psi miała już na głowie i Jacobowi wydało się, że słyszy, jak cicho zaklęła: — Do jasnej cholery, tym razem będziesz ze mną gadał!
22. Delegacja
— Co jest celem tych stworzeń ze światła? — pyta reporter. Powinien jednak zapytać raczej: „Jaki cel ma człowiek”? Czy jest naszym zadaniem czołgać się na kolanach z metafor i na przekór bólowi, z głową zadartą w dziecinnej dumie, mówić całemu wszechświatowi:
„Spójrz na mnie! Jestem człowiekiem! Czołgam się tam, gdzie inni chodzą! Ale czy to nie wspaniałe, że w ogóle mogę się czołgać?”
„Specjalizacją” człowieka jest zdolność przystosowania, jak to głosi etyka neolityczna. Człowiek nie potrafi biegać tak rączo jak gepard, ale umie w ogóle biegać. Nie pływa tak dobrze jak wydra, ale potrafi pływać. Jego wzrok nie jest tak bystry jak wzrok sokoła, nie może też przechowywać pożywienia w policzkach. Musi zatem ćwiczyć wzrok i wytwarzać narzędzia, kalecząc przy tym ziemię, nie tylko po to, aby mógł widzieć, ale także by wyprzedzić kota i wydrę. Człowiek potrafi wędrować przez arktyczne pustkowia, pływać w tropikalnej rzece, wspiąć się na drzewo, a na końcu swojej wędrówki może zbudować przyjemny hotelik. Tam odświeży się i będzie się chwalił swoimi osiągnięciami przy kolacji z przyjaciółmi.
Jednak przez wszystkie czasy, o jakich wiemy, nasz bohater pozostawał niezadowolony. Tęsknił za znalezieniem własnego miejsca w świecie. Krzyczał na cały głos. Pragnął wiedzieć, dlaczego tu jest! Wszechświat pełen gwiazd uśmiechał się tylko z góry na jego pytania, odpowiadając głębokim, wieloznacznym milczeniem. Człowiek tęsknił do celu. Gdy mu go odmówiono, swoje rozterki przeniósł na inne stworzenia. Specjaliści wokół niego znali swoje role i gorąco ich za to nienawidził. Stali się jego niewolnikami, fabrykami białka. Stali się ofiarami zabójczej pasji. „Zdolność przystosowania” wkrótce zaczęła oznaczać, że nie potrzebujemy nikogo. Gatunki, których potomkowie mogli pewnego dnia osiągnąć wielkość, obróciły się w proch na ołtarzu ludzkiego egoizmu.
Tylko dzięki łutowi szczęścia na krótko przed Kontaktem staliśmy się miłośnikami środowiska, co uchroniło nasze głowy przed sprawiedliwym gniewem Starszych. Ale czy było to tylko szczęście? Czy to przypadek, że John Muir i jego zwolennicy pojawili się wkrótce po pierwszych potwierdzonych spotkaniach?
Leżąc tutaj, w tej bańce, kołysany zwodniczymi, różowymi oparami, reporter zastanawia się, czy celem człowieka ma być to, by służył jako przykład. Bez względu na to, jaki pierworodny grzech oddzielił nas dawno temu od naszych opiekunów, płacimy teraz za niego komedią.
Można mieć nadzieję, że nasi sąsiedzi są rozbawieni, a także umocnieni, gdy patrzą, jak się czołgamy, gapiąc się bezradnie, ze zdumieniem, a czasem też z niechęcią na tych, którzy są wcielonym spełnieniem.
Pierre LaRoque zdjął palec z przycisku nagrywania i zmarszczył brwi. Nie, ostatnia część była do wyrzucenia. Brzmiała prawie gorzko. Raczej płaczliwie niż wzruszająco. Trzeba będzie chyba przerobić całość. To było za mało spontaniczne, zdania toczyły się przyciężko. Pociągnął łyk z tuby, którą trzymał w lewej ręce, a potem w zamyśleniu zaczął gładzić wąsy. Stado jaśniejących torusów wyłaniało się przed nim powoli, w miarę jak statek wyrównywał kurs. Manewr potrwał krócej, niż się spodziewał, i nie było już teraz czasu na dygresje o trudnym położeniu ludzkości. W końcu mógł to przecież zrobić kiedy indziej. Ale to, to było naprawdę coś nadzwyczajnego.
Jeszcze raz nacisnął przycisk i podniósł mikrofon.
— Uwaga do opracowania — zaczął. — Więcej ironii i więcej o korzyściach pewnych rodzajów specjalizacji. Wspomnieć też Tymbrymczyków — jak potrafią się adaptować lepiej, niż my kiedykolwiek zdołamy. Wszystko ująć krótko i podkreślić, że rezultat zależy od współpracy całej ludzkości.