Początkowo ze zbliżającego się stada widać było tylko pojedyncze małe pierścienie oddalone o pięćdziesiąt lub więcej kilometrów. Za chwilę wraz ze srebrną poświatą fotosfery w pole widzenia weszła główna grupa. Najbliższy torus był jasnym, wirującym, niebieskozielonym potworem. Na jego obrzeżu błękitne linie mieszały się i zmieniały swój bieg jak mieniące się wzory na jedwabiu. Otaczała go skrząca się biało aureola. LaRoque westchnął. To byłoby największe wyzwanie. Gdyby opublikowano zdjęcia tych aureol, wszyscy, włączając w to także jego kamerdynera-szympansa, przyglądaliby się im, sprawdzając, czy jego opis dorasta do rzeczywistości. Mimo to czuł coś przeciwnego niż to, do czego miał ich przekonać. Im głębiej statek wchodził w Słońce, tym większa była niezależność dziennikarza. Czuł się tak, jakby nic nie działo się naprawdę. Stworzenia wydawały się zupełnie nierzeczywiste.
Musiał też przyznać, że był przerażony.
„Są perłami znalezionymi przypadkiem, nawleczonymi na naszyjniki błyszczących szmaragdów. Jeżeli niegdyś zatonął tutaj jakiś galaktyczny galeon, rozrzucając swoje skarby na tych pierzastych rafach płomieni, to diademy, które wiózł, są teraz bezpieczne. Nie tknął ich czas, ciągle promienieją. Żaden myśliwy nie uniesie ich w swojej sakwie.” „Przeczą logice, jako że nie powinno ich tutaj być. Przeczą historii, gdyż nikt o nich nie pamięta. Przeczą potędze naszych instrumentów, a nawet tych, które należą do Galaktów, naszych Starszych.”
„Spokojne jak Bombadil, nie zwracają uwagi na wodór i tlen, toczące obok nich swoją wieczną sprzeczkę, czerpią bowiem swój pokarm z najbardziej pradawnego ze wszystkich źródeł.”
„Czy pamiętają? Czy mogły być jednymi z Przodków, wtedy gdy Galaktyka była młoda?
Ciągle mamy nadzieję, że uda nam się zapytać je o to, choć na razie milczą.” Kiedy stado ponownie znalazło się w polu widzenia, Jacob podniósł wzrok znad swojej pracy. Tym razem widok zrobił na nim mniejsze wrażenie niż poprzednio. Żeby doświadczyć takich emocji jak przy pierwszym nurkowaniu, musiałby zobaczyć po raz pierwszy coś innego. A żeby było to naprawdę wielkie wrażenie, musiałby dokonać Skoku w kosmos. Była to jedna z wad posiadania małpich przodków.
Mimo to mógłby spędzić całe godziny patrząc na przepiękne wzory wyczarowywane przez toroidy. W dodatku co chwila, kiedy tylko przypomniał sobie znaczenie tego, co widzi, groza przejmowała go na nowo.
Trzymany na kolanach pulpit komputera pokazywał zmienny wzór poskręcanych, złączonych linii. Były to izofoty Ducha, którego widzieli godzinę temu. Nie był to właściwie żaden kontakt. Pojedynczego Solariowca zaskoczyli, kiedy statek wysunął się spoza gęstego pasma włókien i natrafił na skraj stada. Oddalił się od nich błyskawicznie, a potem zawisł nieufnie w odległości kilku kilometrów. Komendant deSilva nakazała obrócić statek, tak by laser parametryczny Donaldsona mógł dosięgnąć trzepoczącego się stworzenia. Na początku Duch wycofał się. Donaldson mruczał i przeklinał, nastawiając laser do przenoszenia różnych modulacji taśmy, którą Jacob przygotował do kontaktu. Wtedy stworzenie zareagowało. Jego macki? skrzydła? wystrzeliły ze środka jak na sprężynie. Duch zaczął falować i mienić się kolorami, a potem zniknął w błysku promiennej zieleni.
Jacob przejrzał komputerowy zapis reakcji Ducha. Kamery na odwrotnej stronie statku uchwyciły obraz Solariowca. Najwcześniejsze nagrania pokazywały, że część jego falowania zgadzała się w fazie z basowym rytmem melodii wielorybów. Teraz Jacob próbował stwierdzić, czy skomplikowane widowisko zaprezentowane tuż przed ucieczką miało wzór, który można by interpretować jako odpowiedź.
Skończył kreślenie programu analizującego, który miał przeprowadzić komputer. Polegał on na wyszukiwaniu wariacji tematu i rytmu pieśni waleni w trzech obszarach: barwy, czasu i jasności na całej powierzchni Ducha. Gdyby komputer znalazł coś konkretnego, można by podczas następnego spotkania ustanowić połączenie w czasie rzeczywistym. Oczywiście jeśli będzie następne spotkanie. Pieśń waleni była zaledwie wprowadzeniem do serii gam i ciągów matematycznych, które zamierzał wysłać. Duch jednak nie czekał na wysłuchanie reszty.
Jacob odłożył pulpit komputera i opuścił oparcie fotela tak, że mógł patrzeć na najbliższe toroidy nie poruszając głową. Dwa z nich obracały się wolno na wysokości czterdziestu pięciu stopni powyżej płaszczyzny pokładu.
„Wirowanie” stworzeń było najwyraźniej bardziej skomplikowane, niż początkowo sądzono. Zawiłe, prędko zmieniające się wzory, które przesuwały się po powierzchni każdego z nich, były w jakiś sposób związane z ich budową wewnętrzną. Kiedy dwa toroidy zetknęły się, szukając lepszego ustawienia w polu magnetycznym, wirujące figury pozostały bez zmian. Ich spotkanie przebiegło tak, jakby w ogóle się nie obracały.
Statek zbliżał się coraz bardziej do stada, przepychanie i roztrącanie się torusów było teraz wyraźniejsze. Helene deSilva zasugerowała, że przyczyną było zamieranie rejonu aktywnego, nad którym się znajdowali. Pole magnetyczne rozpraszało się tam coraz bardziej. Kulla zajął fotel obok Jacoba, zwierając z trzaskiem swoje kafary. Jacob zaczynał już rozpoznawać niektóre rytmy produkowane przez uzębienie obcego w rozmaitych sytuacjach. Wiele czasu zajęło mu uświadomienie sobie, że stanowią one część sposobu bycia Pringa, podobnie jak wyraz twarzy u ludzi.
— Mogę tu usiąść, Jacob? — spytał Kulla. — Pierwszy raz mam okazję, żeby podziękować za twoją wszpółpraczę na Merkurym.
— Nie musisz mi dziękować, Kulla. Dwuletnia przysięga zachowania tajemnicy jest całkiem na miejscu przy tego rodzaju incydencie. Zresztą kiedy komendant deSilva dostała rozkazy z Ziemi, stało się jasne, że nikt nie wróci do domu, dopóki nie podpisze takiego zobowiązania.
— Mimo wszysztko miałeś święte prawo powiedzieć o tym światu, Galaktycze. Insztytut Biblioteki zoształ zhańbiony poczynaniami Bubbakuba. To naprawdę wszpaniałe z twojej sztrony, że jako odkrywcza jego… błędu okazałeś powściągliwość i przyształeś na odszkodowanie.
— A co zrobi Instytut… oprócz ukarania Bubbakuba?
Kulla pociągnął łyk z tuby, z którą nigdy się nie rozstawał.
— Prawdopodobnie umorzą dług Ziemi i ofiarują przez jakiś czasz bezpłatne uszługi Filii. Czasz będzie dłuższy, jeżeli Konfederaczja zgodzi się na okresz milczenia. Trudno doprawdy przeczenić ich niechęć do wywołania szkandalu. Poza tym prawdopodobnie uzyszkasz nagrodę.
— Ja?! — Jacob poczuł, że drętwieje. Dla prymitywnego Ziemianina jakakolwiek nagroda, którą Galaktowie postanowiliby go obdarzyć, była jak królestwo z bajki. Z trudem wierzył w to, co usłyszał.
— Tak, chociaż pewnie nie obędzie się bez pretenszji, że szwoich odkryć nie trzymałeś w większej tajemniczy. Ich hojność będzie zapewne odwrotnie proporczjonalna do rozgłoszu, jaki zyszka szprawa Bubbakuba.
— Ach, rozumiem! — Złudzenia prysły. Czym innym było otrzymać dowód wdzięczności od możnych tego świata, a zupełnie czym innym — łapówkę. Rzecz nie w tym, że wartość nagrody byłaby mniejsza. W rzeczywistości byłaby pewnie jeszcze większa. Ale czy na pewno? Żaden obcy nie myślał dokładnie tak, jak człowiek. Członkowie Zarządu Instytutu Biblioteki stanowili dla Jacoba zagadkę. Pewien mógł być tylko tego, że nie zechcą okryć się niesławą. Zastanawiał się, czy Kulla mówił teraz oficjalnie, czy po prostu przewidywał to, co według niego miało się stać.
Nagle Pring odwrócił się i spojrzał w górę na przesuwające się stado. Jego oczy rozjarzyły się i spoza grubych, chwytnych warg dobiegł krótki warkot. Z otworu obok fotela Kulla wyciągnął mikrofon.