Выбрать главу

— Przepraszam, Jacob, ale wydaje mi się, że czoś widzę. Muszę to zgłosić pani komendant.

Powiedział coś do mikrofonu, nie odrywając wzroku od miejsca położonego około trzydziestu stopni na prawo od nich i dwadzieścia pięć stopni w górę. Jacob też tam spojrzał, ale niczego nie dostrzegł. Dobiegał go cichy szmer głosu Helene, który wypełniał okolicę podgłówka fotela Kulli. Statek zaczął się obracać.

Jacob sprawdził pulpit komputera. Wyniki były już opracowane. Poprzednie spotkanie nie zaowocowało niczym, co można by odczytać jako odpowiedź. Musieli więc dalej robić to co przedtem.

— Sofonci! — przez głośniki zabrzmiał głos Helene. — Pring Kulla coś zauważył. Proszę powrócić na swoje stanowiska.

Kafary Kulli trzasnęły. Jacob spojrzał w górę.

Na wysokości około czterdziestu pięciu stopni, tuż za cielskiem najbliższego toroida, zaczął rosnąć maleńki migoczący jasny punkt. Niebieska plamka powiększała się, gdy się do niej zbliżali, aż wreszcie mogli odróżnić pięć nierównych części symetrycznych po obu stronach. Punkt wynurzył się szybko, po czym stanął w miejscu. Z góry łypała na nich okiem postać Słonecznego Ducha, typ drugi, prymitywna kpina z postaci ludzkiej. Przez puste otwory oczu i ust przeświecała na czerwono chromosfera. Nie starano się ustawić statku tak, by kamery na odwrotnej stronie miały w swoim zasięgu zjawę. Prawdopodobnie próby takie byłyby bezskuteczne, a zresztą tym razem laser P miał pierwszeństwo.

Jacob kazał Donaldsonowi nadal odgrywać wstępną taśmę kontaktu od tego miejsca, w którym urwało się ostatnie spotkanie.

Mechanik podniósł mikrofon.

— Wszyscy proszeni są o nałożenie gogli. Zaraz włączamy laser. Włożył swoje okulary i rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy wszyscy, których mógł dojrzeć, zastosowali się do polecenia (Kulla był zwolniony: uwierzono mu na słowo, gdy stwierdził, że nic mu nie grozi). Wreszcie nacisnął włącznik.

Nawet przez gogle Jacob ujrzał przyćmioną łunę na tle wewnętrznej powierzchni osłony, przez którą przebiła się wiązka, podążając w kierunku Ducha. Ciekawe, czy forma człekopodobna będzie chętniej sza do współdziałania niż poprzednia zjawa, o „naturalnym” kształcie? Z tego co wiedział, wynikało, że jest to jedno i to samo stworzenie. Może przedtem odleciało tylko po to, żeby „ucharakteryzować się” do obecnej roli? Duch powiewał leniwie, kiedy wiązka laseru komunikacyjnego prześwietliła go na wylot.

Jacob słyszał, jak siedząca niedaleko Martine cicho zaklęła. — Źle, źle, źle — syknęła. Spod hełmu psi i gogli widać było tylko jej nos i brodę. — Coś mam, ale nie w tym miejscu. Cholera! Co jest z tym sprzętem! Nagle zjawa rozciągnęła się jak motyl rozpłaszczony na zewnętrznej pokrywie statku. Rysy jej „twarzy” rozmazały się w długich i wąskich pasmach ciemnej ochry. Ramiona i tułów rozszerzały się, aż wreszcie stworzenie było tylko poszarpaną, prostokątną wstęgą błękitu. Na jej powierzchni tu i ówdzie zaczęły tworzyć się zielone pyłki, które odskakiwały na wszystkie strony, mieszały się i zlewały ze sobą, by wreszcie przybrać spoistą formę. — Boże wszechmogący — mruknął Donaldson.

Gdzieś niedaleko Fagin wydał z siebie świstliwą, opadającą septymę. Kulla zaczął szczękać.

Na całej swojej długości Solariowiec pokryty był świecącymi, zielonymi literami alfabetu łacińskiego. Było tam napisane:

ODEJDŹCIE. NIE WRACAJCIE.

Jacob ścisnął z obu stron fotel. Pomimo efektów dźwiękowych Fagina i Kulli oraz ciężkich oddechów ludzi cisza była trudna do wytrzymania. — Millie! — z całej siły starał się nie krzyczeć. — Odbierasz coś?

Martine jęknęła.

— Tak… NIE! Coś odbieram, ale to nie ma sensu! To się nie zgadza!

— No to spróbuj wysłać pytanie! Zapytaj, czy odbiera twoje psi!

Martine kiwnęła głową i ukryła twarz w dłoniach, próbując się skupić.

Litery nad nimi natychmiast przeformowały się.

SKUP SIĘ. MÓW NA GŁOS, BĘDZIE WYRAŹNIEJ.

Jacob patrzył oszołomiony. Gdzieś w głębi czuł, jak jego ukryta druga połowa trzęsie się ze strachu. Nie rozwiązane zagadki napełniały pana Hyde’a przerażeniem. — Zapytaj, dlaczego mówi do nas dopiero teraz, dlaczego nie wcześniej.

Martine powtórzyła pytanie głośno i powoli.

POETA. ON BĘDZIE MÓWIŁ ZA NAS. ON JEST TUTAJ.

— Nie, nie potrafię — krzyknął LaRoque. Jacob odwrócił się szybko i zobaczył małego dziennikarza przerażonego i skulonego obok automatów z żywnością.

ON BĘDZIE MÓWIŁ ZA NAS.

Zielone litery paliły się jasnym światłem.

— Doktor Martine — zawołała Helene — niech pani zapyta Solariowca, dlaczego mamy wracać.

Po chwili litery znów się zmieniły.

CHCEMY SAMOTNOŚCI. ODEJDŹCIE, PROSZĘ.

— A jeżeli mimo wszystko wrócimy? Co wtedy? — spytał Donaldson. Martine powtórzyła pytanie.

NIC. NIE ZOBACZYCIE NAS. MOŻE TYLKO NASZE MŁODE, NASZĄ TRZODĘ.

NIE NAS.

To tłumaczy istnienie dwóch typów Solariowców — pomyślał Jacob. — Odmiana normalna to pewnie młode, którym powierzą się proste zadania, jak pasienie toroidów. Ale gdzie w takim razie mieszkają dorośli? Jaką mają kulturę? W jaki sposób stworzenia złożone ze zjonizowanego gazu mogą porozumiewać się z istotami ludzkimi pochodzącymi z wody? Jacob zaniepokoił się groźbą Ducha. Gdyby dorośli zechcieli, mogą unikać heliostatku i każdej ewentualnej floty złożonej z heliostatków równie łatwo, jak orzeł umyka przed balonem. Jeśli teraz przerwą kontakt, ludzie nigdy już nie będą mogli zmusić ich, żeby nawiązali go ponownie.

— Proszę — odezwał się Kulla — zapytaj, czy Bubbakub je obraził. Oczy Pringa płonęły gorącym blaskiem, stłumione szczękanie rozlegało się pomiędzy wypowiadanymi słowami.

BUBBAKUB NIC NIE ZNACZY. JEST NIEWAŻNY. ODEJDŹCIE JUŻ.

Solariowiec zaczął blaknąć. Poszarpany prostokąt był coraz mniejszy, w miarę jak Duch się oddalał.

— Zaczekaj! — Jacob poderwał się z miejsca. Wyciągnął w górę rękę, ale nie zdołał niczego uchwycić. — Nie odchodźcie! Żyjemy tak blisko siebie! Chcemy się z wami porozumieć! Powiedzcie nam przynajmniej, kim jesteście! Obraz był zamazany przez odległość. Wstęga ciemniejszego gazu przesunęła się, zakrywając Solariowca, ale zdążyli odczytać ostatnią wiadomość. Otoczony gromadą „młodych” dorosły powtórzył jedno z poprzednich zdań:

POETA MÓWI ZA NAS.

CZĘŚĆ ÓSMA

W zamierzchłych czasach dwaj lotnicy sporządzili sobie skrzydła. Dedal przeleciał bezpiecznie ponad ziemią i po wylądowaniu zyskał zasłużoną sławę. Ikar wzbił się w górę do słońca, aż stopił się wosk, który spajał skrzydła, i lot skończył się fiaskiem …Starożytne autorytety powiadają nam oczywiście, że Ikar był tylko „powietrznym akrobatą”, ja jednak wolę myśleć o nim jako o człowieku, który ujawnił poważną usterkę konstrukcyjną ówczesnych maszyn latających.

Sir Arthur Eddington, Stars and Atoms
(Oxford University Press, 1927, s. 41)

23. Stan wzbudzenia

Pierre LaRoque siedział odwrócony tyłem do kopuły z przyrządami. Obejmował swoje kolana i gapił się nieprzytomnie na pokład. Zastanawiał się rozpaczliwie, czy Millie nie dałaby mu czegoś, żeby wytrzymał, aż heliostatek opuści chromosferę. Na nieszczęście, niezbyt pasowałoby to do jego nowej roli proroka. Wzdrygnął się. W ciągu całej swojej kariery nie zdawał sobie nigdy sprawy, ile znaczy móc ograniczać się do komentowania i nie musieć samemu kształtować biegu wydarzeń. Solariowiec zesłał na niego klątwę, a nie błogosławieństwo.