Ponuro rozmyślał, czy stworzenie wybrało go przez złośliwy kaprys, zwykły żart. Może Duch zdołał jakimś sposobem zaszczepić w nim głęboko słowa, które miały ujawnić się po powrocie na Ziemię, zdumiewając go i krępując?
A może mam wygadywać własne opinie, jak zawsze? LaRoque kołysał się wolno i żałośnie. Czym innym było narzucanie własnych przekonań za pomocą siły osobowości, a zupełnie czym innym — przemawianie w stroju proroka.
Pozostali zebrali się przy stanowisku dowodzenia, żeby przedyskutować następne kroki. Słyszał, jak rozmawiają, i pragnął, żeby sobie zwyczajnie poszli. Nie podnosząc wzroku czuł, kiedy odwrócili się w jego stronę i zaczęli mu się przyglądać. W tej chwili LaRoque wolałby umrzeć.
— Słuchajcie, powinniśmy go sprzątnąć — zaproponował Donaldson. W jego głosie słychać było teraz wyraźne chrypienie. Słuchając tego akcentu, Jacob po raz kolejny znienawidził modę na języki etniczne. — Kiedy na Ziemi uwolni się tego gościa, kłopoty będą się wlec w nieskończoność — dokończył mechanik.
— Nie, to by nie było zbyt mądre — Martine przygryzła na moment wargę. — Lepiej zapytać Ziemię o instrukcje, kiedy wrócimy na Merkurego. Gliny mogą uznać, że zastosują w jego wypadku procedurę nadzwyczajnego odosobnienia, ale nie przypuszczam, żeby wyeliminowanie Pierre’a mogło naprawdę ujść na sucho. — Dziwi mnie, że tak reagujesz na propozycję Donaldsona — włączył się Jacob. — Należałoby się raczej spodziewać, że taki pomysł cię przerazi. — W tej chwili jest już dla was wszystkich jasne, że reprezentuję pewną frakcję w Zgromadzeniu Konfederacji — Martine wzruszyła ramionami. — Pierre jest moim przyjacielem, ale gdybym czuła, że usunięcie go z drogi jest moim obowiązkiem wobec Ziemi, sama bym to zrobiła. — Jej twarz miała zawzięty wyraz. Nie zaskoczyło to Jacoba aż tak bardzo. Skoro główny mechanik potrzebował nonszalanckiego tonu, żeby uporać się z wydarzeniami ostatniej godziny, większość pozostałych nie powinna mieć o to pretensji. Martine skłonna była myśleć o tym, co było nie do pomyślenia. Siedzący obok LaRoque nie udawał niczego — przerażony kołysał się powoli, najwyraźniej nie zwracając na nich żadnej uwagi.
Donaldson uniósł palec wskazujący.
— Zauważyliście, że Solariowiec w ogóle nic nie powiedział o wiązce z naszego lasera? Przeszła po prostu przez niego, a on jakby na nią nie zwracał uwagi. Ale wcześniej, ten drugi Duch…
— Młody.
— …ten młody wyraźnie zareagował.
Jacob podrapał się w ucho.
— Wiecznie tajemnice, jedna za drugą. Dlaczego dorosły stwór zawsze unikał wejścia w zasięg naszych instrumentów? Może ma coś do ukrycia? Po co te wszystkie groźby na każdym z poprzednich nurkowań, skoro mógł się z nami porozumieć od momentu, kiedy kilka miesięcy temu doktor Martine zabrała na pokład swój hełm psi? — Może pański laser P dał mu to, czego potrzebował — rzucił jeden z członków załogi, Azjata o nazwisku Chen, którego Jacob poznał dopiero po rozpoczęciu nurkowania. — Według innej hipotezy można powiedzieć, że czekał na kogoś o odpowiednim statusie, żeby się do niego odezwać.
Martine prychnęła z pogardą.
— Tę teorię przerabialiśmy już podczas poprzedniego nurkowania i nie sprawdziła się. Bubbakub sfałszował kontakt, a Faginowi, mimo jego talentu, nie udało się… ach! Ma pan na myśli Pierre’a…
Cisza aż dzwoniła w uszach.
— Jacob, naprawdę wolałbym, żebyśmy znaleźli projektor — Donaldson uśmiechnął się krzywo. — To by nam rozwiązało wszystkie problemy.
Jacob odwzajemnił ponury uśmiech.
— Deus ex machina, szefie? Za mądry jesteś, żeby spodziewać się od wszechświata specjalnych względów.
— Właściwie moglibyśmy się poddać — powiedziała Martine. — Może już nigdy nie zobaczymy drugiego dorosłego Ducha. Tam, na Ziemi, ludzie nie bardzo wierzyli w opowieści o człekopodobnych kształtach. Na potwierdzenie są przecież tylko słowa dwudziestu sofontów, którzy to widzieli, oraz parę niewyraźnych fotografii. Z czasem mogą złożyć wszystko na karb histerii, i to pomimo moich testów — spuściła ponuro wzrok. Jacob wiedział, że Helene stoi obok niego. Odkąd kilka minut temu zwołała ich wszystkich, była dziwnie milcząca.
— No cóż, przynajmniej tym razem sam Słoneczny Nurek nie jest zagrożony — powiedział. — Badania solonomiczne mogą być nadal prowadzone, tak samo jak obserwacje stad toroidów. Solariowiec powiedział, że oni nie będą się wtrącać. — Taa — przyznał Donaldson. — Ale czy on też nie? — wskazał na LaRoque’a. — Musimy postanowić, co robić dalej. Dryfujemy teraz pod stadem. Wznosimy się i szperamy dalej? Może Solariowce różnią się między sobą tak jak ludzie. Może ten, którego spotkaliśmy, był ponurakiem — rzucił Jacob.
— O tym nie pomyślałam — odezwała się Martine.
— Przełączmy laser parametryczny na sterowanie automatyczne i dodajmy do taśmy komunikacyjnej zakodowany fragment po angielsku. Będzie celował w stado, gdy my zaczniemy wznosić się wolno po spirali. Jest słaba nadzieja, że jakiś przyjaźniejszy dorosły Solariowiec to zauważy.
— Jeżeli tak, to mam nadzieję, że nie wyskoczę ze strachu z portek, jak poprzednim razem — mruknął Donaldson.
Helene deSilva założyła ręce, jakby zmagając się z dreszczami. — Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia „en camera”? Nie? W takim razie zamykam tę część dyskusji i zakazuję wszelkich pochopnych działań wobec pana LaRoque’a. Proszę natomiast, żeby na wszelki wypadek nie spuszczać z niego oka. Nasze spotkanie zostaje odroczone. Niech ktoś poprosi Fagina i Kullę, żeby przyłączyli się do nas za dwadzieścia minut przy automatach z napojami. To wszystko.
Jacob poczuł dłoń na swoim ramieniu. Obok niego stała Helene.
— Dobrze się czujesz? — zapytał ją.
— W porządku — uśmiechnęła się niezbyt przekonująco. — Chciałam tylko… Jacob, czy mógłbyś pójść ze mną do mojej dyżurki?
— Pewnie, proszę — puścił ją przodem.
Helene potrząsnęła głową. Ruszyła szybkim krokiem i wbijając palce w jego ramię, ciągnęła go w stronę umieszczonej w wewnętrznej kopule dziupli o rozmiarach szafy, która służyła za kapitańską dyżurkę. Kiedy byli już w środku, uprzątnęła maleńkie biurko i gestem kazała Jacobowi usiąść. Potem zamknęła drzwi i oparła się o nie bezwładnie. — O Boże — jęknęła.
— Helene… — Jacob postąpił krok i zatrzymał się. Jej niebieskie oczy błyszczały. — Jacob — z wielkim wysiłkiem starała się zachować spokój. — Czy możesz mi obiecać, że teraz przez kilka minut będziesz robił to, o co cię poproszę, a potem nic o tym nie powiesz? Nie mogę ci powiedzieć, o co chodzi, dopóki się nie zgodzisz. — Jej wzrok prosił o to.
Jacob nie zastanawiał się.
— Oczywiście, Helene. Możesz prosić, o co chcesz. Ale powiedz mi, co to za… — W takim razie obejmij mnie — jej głos przeszedł w płacz. Przysunęła się do niego, trzymając przed sobą skrzyżowane ręce. W niemym zdumieniu Jacob otoczył ją ramionami i mocno przycisnął.
Kołysał ją powoli, podczas gdy ciałem jej wstrząsały silne dreszcze. — Szsz… już dobrze… — Pocieszając ją, mówił słowa bez sensu. Jej włosy dotknęły jego policzka, mały pokoik był pełen jej zapachu. Odurzającego zapachu. Stali tak przez chwilę w ciszy. Helene wolno oparła głowę na jego ramieniu. Dreszcze ustały. Jej ciało stopniowo odprężało się. Jedną ręką Jacob gładził napięte mięśnie pleców Helene, które rozluźniały się jeden po drugim. Pomyślał, że to wcale nie takie jasne, kto komu wyświadcza przysługę. Tak spokojny i bezpieczny nie czuł się już Ifni wie jak długo. Jej zaufanie poruszyło go. Więcej nawet, był szczęśliwy! Zgryźliwy głosik gdzieś z dołu zgrzytał zębami, ale nie słuchał tego. To, co teraz robił, było bardziej naturalne niż oddychanie. Po chwili Helene podniosła głową. Kiedy się odezwała, jej głos był stłumiony.