Выбрать главу

LaRoque podniósł się, rozcierając ramiona, a potem wziął apteczkę i skinął na Jacoba.

Jego uśmiech był ironiczny.

— Kim powinniśmy zająć się najpierw: tobą, tym drugim czy Kullą?

27. Pobudzenie

Helene potrzebowała czasu do namysłu. Coś na pewno można zrobić! Systemy oparte na nauce Galaktów zawodziły jeden po drugim. Do tej pory spotkało to kompresję czasu i napęd grawitacyjny, a także kilka mniej ważnych mechanizmów. Gdyby wysiadło sterowanie grawitacją wewnętrzną, byliby bezradni wobec szarpania burz chromosfery. Sama tylko czasza nie ochroniłaby ich.

Nie miało to zresztą większego znaczenia. Toroidy, które podtrzymywały ich na przekór przyciąganiu Słońca, były najwyraźniej zmęczone. Wysokościomierz opadał. Reszta stada została wysoko nad nimi, ginąc niemal zupełnie w różowej mgiełce górnej chromosfery. Nie mieli wiele czasu.

Zapaliło się światełko alarmu.

Sprzężenie zwrotne w wewnętrznym polu grawitacyjnym było dodatnie. Kapitan obliczyła coś szybko w myślach i wprowadziła zestaw parametrów, żeby je wytłumić. Biedny Jacob! Zrobił, co mógł. Zmęczenie ma wypisane na twarzy. Poczuła wstyd, że nie brała udziału w walce na odwrotnej stronie, choć oczywiście nie było szansy, że uda im się odsunąć Kullę od komputera.

Teraz wszystko zależało od niej. Ale jak, skoro każdy cholerny element rozpada się na kawałki!

Nie każdy. Z wyjątkiem połączenia maserowego z Merkurym, wyposażenie oparte na ziemskiej technice nadal działało doskonale. Kulla nie zawracał sobie tym głowy. Ciągle pracowało chłodzenie. Funkcjonowało też pole magnetyczne wokół skorupy statku, chociaż stracili możliwość wybiórczego wpuszczania większej ilość światła na odwrotną stronę. To było oczywiste.

Statek zadygotał. Podskoczył, gdy coś walnęło w niego raz i drugi. Na krawędzi pokładu ukazała się jasność. Za nią wysunął się brzeg toroida ocierający się o bok statku. Ponad nim unosiło się kilku Solariowców.

Do uderzeń dołączyło się głośne, paskudne chrobotanie. Toroid był siny, jego brzeg znaczyły plamy jasnej purpury. Pulsował i drżał pod szturchnięciami swych strażników. Nagle zniknął w krótkim rozbłysku światła. Heliostatek przechylił się, gdy jego nie podparty przód nagle opadł. DeSilva i pilot walczyli, żeby go wyprostować. Kiedy spojrzała w górę, zobaczyła swoich słonecznych sprzymierzeńców odlatujących wraz z dwójką pozostałych toroidów.

Nic więcej nie mogli zrobić. Toroid, który zostawił ich pierwszy, był już tylko jasną plamką w górze, oddalającą się błyskawicznie na kolumnie zielonych płomieni. Wysokościomierz zaczął obracać się szybciej. Helene mogła na swoich monitorach obserwować pulsujące, ziarniste komórki fotosfery i Wielką Plamę, rozleglejszą niż kiedykolwiek przedtem.

Już teraz byli bliżej niż ktokolwiek przed nimi. Wkrótce znajdą się tam — pierwsi ludzie na Słońcu.

Na krótko.

Spojrzała w górę na Solariowców, którzy oddalili się już znacznie, i zastanowiła się, czy nie powinna zwołać wszystkich, żeby… pomachać na pożegnanie albo coś takiego. Chciała, żeby był tu Jacob.

On jednak znowu zszedł na dół. Uderzą, zanim zdąży wrócić. Zapatrzyła się na maleńkie zielone światełka, zdumiewając się, że toroidy mogą poruszać się tak szybko.

Poderwała się z przekleństwem. Chen podniósł na nią spojrzenie.

— Co się dzieje, pani kapitan? Osłony padają?

Helene wydała okrzyk radości i zaczęła szarpać przełączniki. Pragnęła, żeby na Merkurym można było skontrolować zapis ich telemetrii, bo jeśli umarliby teraz na Słońcu, to na pewno w sposób zupełnie wyjątkowy! Ramię Jacoba ciągle pulsowało bólem. Co gorsza, czuł tam swędzenie. Oczywiście nie mógł się podrapać. Lewą rękę miał całą w piance, tak samo jak dwa palce prawej. Przykucnął tuż przy wyjściu z pętli grawitacyjnej, wyglądając na pokład odwrotnej strony. Fagin usunął się na bok, mógł więc wysunąć za występ ściany nowe lusterko przyklejone pianką do końca ołówka.

Kulli nie było widać. Zwaliste kamery odcinały się od pulsującego błękitem sklepienia tworzonego przez magnetożerców, którzy dźwigali statek. Tor wiązki lasera krzyżował się w wielu miejscach, widać go było wyraźnie dzięki kurzowi unoszącemu się w powietrzu.

Skinął na LaRoque’a, żeby ten złożył swój ładunek zaraz przy wejściu, obok Fagina. Po kolei posmarowali sobie nawzajem szyje i twarze pianką. Gogle mieli dodatkowo uszczelnione kawałkami giętkiego, miękkiego tworzywa. — Wiesz oczywiście, że to niebezpieczne — stwierdził LaRoque. — Ta pianka może i ochroni nas przed zranieniem od krótkiego strzału, ale jest bardzo łatwopalna. Skoro już o tym mowa to jest to jedyna łatwopalna substancja na statkach kosmicznych, dozwolona ze względu na swoje wyjątkowe własności lecznicze.

Jacob kiwnął głową. Jeżeli wyglądem choć trochę przypominał LaRoque’a, to mieli wcale niezłą szansę przerazić obcego na śmierć!

Uniósł brązowy kanister i rozpylił trochę jego zawartości po pokładzie. Nie miało to zbyt wielkiego zasięgu, ale i tak mogło się przydać jako broń. W środku zostało jeszcze sporo. Pokładem szarpnęło, a potem zatrzęsło jeszcze dwa razy. Jacob wyjrzał i zobaczył, że się przechylają. Magnetożerca, który podtrzymywał tę stronę statku, koziołkował coraz niżej w kierunku krawędzi pokładu i oddalał się od fotosfery pokrywającej niebo. Jedno ze stworzeń po drugiej stronie musiało więc stracić punkt oparcia, a to oznaczało bliski koniec.

Statek zadygotał, a potem zaczął się wyprostowywać. Jacob odetchnął. Być może ciągle jeszcze był czas na ratunek, gdyby udało mu się zaraz obezwładnić Kullę. To jednak było oczywiście niemożliwe. Zapragnął wrócić na górę i być z Helene. — Fagin — zwrócił się do Kantena — nie jestem już tym człowiekiem, którego znałeś. Tamten dostałby już Kullę. Bylibyśmy bezpieczni daleko stąd. Obaj wiemy, do czego on był zdolny. Zrozum, proszę. Próbowałem, ale nie jestem już taki sam jak kiedyś. — Wiem, Jacob — Fagin zaszeleścił liśćmi. — Zaprosiłem cię do Słonecznego Nurka przede wszystkim po to, żeby osiągnąć tę przemianę.

Jacob wpatrywał się w obcego.

— Przebiegły z ciebie frant — zagwizdał cicho Kanten. — Nie miałem pojęcia, że sprawy tutaj mają się tak krytycznie, jak to się okazało. Zaprosiłem cię wyłącznie po ty, by rozbić kokon, w którym tkwiłeś od Ekwadoru, i żeby poznać cię z Helene deSilva. Mój plan się powiódł. Jestem zadowolony.

Jacoba zamurowało.

— Ale Fagin, przecież… mój umysł… — Głos mu się rwał.

— Twój umysł jest w porządku Masz tylko zbyt pochopną wyobraźnię, to wszystko. Naprawdę, Jacob, wymyślasz takie fantazje! A jakie skomplikowane! Nigdy nie spotkałem takiego hipochondryka jak ty!

Umysł Jacoba pracował na przyspieszonych obrotach. Albo Kanten był uprzejmy, albo się mylił, albo… miał rację. Fagin nigdy jeszcze go nie okłamał, zwłaszcza w sprawach osobistych.

Czy to możliwe, że pan Hyde nie powstał z neurozy, tylko z gry? Jako dziecko tworzył dla zabawy wszechświaty z takimi szczegółami, że ledwie można było je odróżnić od rzeczywistości. Te światy istniały. Psychoterapeuta ze szkoły neo-Reichowskiej uśmiechnął się tylko i przypisał mu płodną, niepatologiczną wyobraźnię, ponieważ testy zawsze wykazywały, że wiedział o swojej grze — ale tylko wtedy, kiedy było ważne, żeby o niej wiedział!