Выбрать главу

Pulsowała. Lasy kolców, podobne do dygoczących palisad, ciskały w niego swoim głosem, którego fale rozbijały się tuż nad jego głową. Dźwięk dzielił się i sunął po krzywiznach przestrzeni.

To był ryk.

Wielka Plama wpatrywała się w niego. Przez krótką chwilę ten przeogromny obszar był twarzą — brodatą, siwą twarzą patriarchy. Pulsowanie było jej oddechem. Hałas był łoskotem głosu giganta śpiewającego miliardletnią pieśń, którą usłyszeć i pojąć mogły tylko inne gwiazdy.

Słońce żyło. Słońce widziało go. Całą swą uwagę poświęcało jemu. Nazwij mnie dawcą życia, bo to dzięki mnie żyjesz. Płonę, a przez mój płomień ty istniejesz. Trwam, i trwając tak, dają oparcie tobie. Przestrzeń, moja opończa, owija mnie i zapada się w tajemnicę w mych głębiach. W mojej kuźni czas wykuwa swoją kosę. Żyjąca istoto, czy Entropia, moja złośliwa ciotka, spostrzegła naszą zmowę? Myślę, że jeszcze nie, jeszcze jesteś zbyt mały. Twoje beznadziejne zmagania z jej uściskiem są jak trzepot maleńkich skrzydeł w wichurze. Zresztą ona uważa, że ciągle jestem jej sprzymierzeńcem.

Nazwij mnie dawcą życia, ty, żyjąca istoto, i zapłacz. Płonę bez końca, a płonąc tak trawię to, czego nie można zastąpić. Gdy ty czerpiesz skąpo z mojego strumienia, źrddlo powoli zamiera. Kiedy wyschnie, inne gwiazdy zajmą moje miejsce, ale nie na zawsze, nie na zawsze!

Nazwij mnie dawcą życia i śmiej się!

Powiada się, że ty, żyjąca istoto, słyszysz czasem głos prawdziwego Dawcy Życia. On mo’wi do ciebie, lecz nie do nas, Jego pierworodnych!

Współczuj gwiazdom, żyjąca istoto! Z udawaną radością wyśpiewujemy eony, trudząc się dla Jego okrutnej siostry, oczekując dnia, kiedy dorośniesz, maleńki embrionie, bo wtedy On uwolni cię, żebyś raz jeszcze zmienił bieg rzeczy.

Jacob zaśmiał się bezgłośnie. Co za wyobraźnia! Fagin miał mimo wszystko rację. Zamknął oczy, ciągle nasłuchując, czy nie rozlega się sygnał. Od kiedy dotarł na szczyt kopuły, upłynęło dokładnie siedem sekund.

— Jake… — głos należał do kobiety. Podniósł głowę, nie otwierając oczu.

— Tania.

Stała przy pionoskopie w swoim laboratorium, dokładnie tak, jak widział ją mnóstwo razy, kiedy po nią przyjeżdżał. Kasztanowe włosy zaplecione w warkocz, odrobinę nierówne białe zęby odsłonięte w szerokim uśmiechu i wielkie, otoczone drobniutkimi zmarszczkami oczy. Zbliżyła się ze swobodną lekkością i stanęła przed nim twarzą w twarz. — Już chyba czas! — powiedziała.

— Tania, ja… nie rozumiem.

— Już chyba czas, żebyś przypomniał sobie mnie, jak robię coś innego niż spadanie! Myślisz że to taka przyjemność ciągle spadać? Dlaczego nie przypominasz sobie mnie, jak robię coś z dobrych czasów?

Nagle uświadomił sobie, że to prawda! Przez dwa lata myślał tylko o tym ostatnim momencie, ani razu nie przypomniał sobie niczego innego! — No, przyznaję, że wyszło ci to trochę na dobre — kiwnęła głową. — Wygląda na to, że w końcu pozbyłeś się tej cholernej arogancji. Tylko pomyśl o mnie od czasu do czasu, na miłość boską. Nienawidzę, jak się mnie ignoruje!

— Dobrze, Tania. Będę o tobie myślał. Obiecuję.

— I zwracaj uwagę na gwiazdę. Przestań myśleć, że sobie to wszystko wyobrażasz! — Mówiła teraz ciszej. Jej obraz zaczął znikać. — Masz rację, Jake, kochanie, naprawdę ją lubię. Dobrego…

Otworzył oczy. Nad głową pulsowała fotosfera. Plama wpatrywała się w niego. Ziarniste komórki tętniły powoli, w rytmie odpoczywającego serca. — To ty to zrobiłeś? — zapytał bezgłośnie.

Odpowiedź przeniknęła go całego, przewierciła się na wylot przez jego ciało. Neutrina leczące neurozę. Bardzo oryginalna metoda.

Z dołu dobiegł krótki gwizd. Jeszcze zanim zdał sobie z tego sprawę, już ślizgał się na prawo od gwizdnięcia. Przesuwał się cicho i bez zbędnych ruchów. Zerknął na dół i zobaczył głowę Kulli a-Pring ab-Pil-ab-Kisa-ab-Soro-ab-Hul-ab-Puber. Obcy patrzył w lewo od Jacoba, opierając ciągle rękę na otwartej pokrywie do wejścia komputera. Miejsce, gdzie trafił promień lasera parametrycznego, ciągle się jarzyło, choć przez gęsty dym ledwie to było widać.

Z lewej dobiegł szelest liści. Gdzieś po prawej stronie natomiast słychać było odgłos biegnących stóp — to LaRoque pędził dookoła kopuły.

Zza jej zakrzywienia wyjrzało kilka srebrzyście zakończonych gałązek. Kulla przykucnął i jeden z błyszczących receptorów świetlnych Fagina uleciał z dymem. Kanten wydał z siebie wysoki jęk i cofnął się. Kulla okręcił się błyskawicznie.

Jacob wyciągnął z kieszeni rozpylacz pianki. Wycelował i nacisnął wylot. Cienki strumień cieczy wystrzelił łukiem w oczy Kulli. Już miał go trafić, gdy Pierre LaRoque wybiegł prosto na obcego, kuląc głowę i z trudem przedzierając się przez dym. Kulla odskoczył, strumień nie dosięgnął jego oczu. W tej samej chwili w cieczy zapaliła się jasna plamka.

Cały strumień zasyczał i wybuchnął ogniem. Kulla cofnął się, zasłaniając twarz rękoma.

LaRoque przedostał się przez spadające płomienie i zderzył się z tułowiem Pringa. Kulla utonął prawie w gęstym dymie. Charcząc chwycił LaRoque’a za szyję, najpierw dla odzyskania równowagi, potem zacisnął chwyt z całej siły, żeby zgnieść tamtemu tchawicę. LaRoque walczył dziko, ale stracił już cały impet. Równie dobrze mógłby próbować wyślizgnąć się z uścisku pary boa dusicieli. Twarz mu poczerwieniała i zaczął dyszeć. Jacob przygotował się do skoku. Dym był tak gęsty, że prawie nie można było oddychać. Desperacko zwalczył odruch kaszlnięcia. Gdyby Kulla zobaczył go przed skokiem, nie utrudniałby sobie sprawy z zabiciem LaRoque’a. Wykończyłby ich obydwu spojrzeniem. Mięśnie napięły mu się jak mocne sprężyny i odbił się od kopuły. Jego własna, subiektywna odmiana kompresji czasu sprawiła, że lot był powolny i leniwy. Sztuczka pochodziła jeszcze z dawnych, złych czasów, teraz automatycznie użył jej znowu.

Kiedy przebył jedną trzecią odległości, zobaczył, jak głowa Kulli zaczyna się odwracać. Trudno było stwierdzić, co dokładnie robił obcy z LaRoque’em w tej chwili. Gęsta pokrywa dymu zasłaniała wszystko oprócz płonących czerwono oczu Kulli i dwóch błysków bieli pod nimi.

Oczy podniosły się. Zaczął się wyścig, który z nich dotrze pierwszy do określonego punktu, na prawo od głowy obcego i nieco ponad nią. Jacob nie wiedział, pod jakim kątem Kulla zdoła wystrzelić promień.

Umierał z niepewności. Rzecz zaczynała zakrawać na parodię. Postanowił przyspieszyć bieg rzeczy i sprawdzić, co się stanie.

Najpierw był błysk, potem zgrzytnięcie zębów i paraliżujące grzmotnięcie, kiedy jego ramię rąbnęło w bok głowy Kulli. Przywarł do tuniki obcego i uchwycił się jej mocno, bo siła bezwładności przewróciła ich obu z łomotem na pokład. Człowiek i obcy walczyli pośród ataków kaszlu o łyk powietrza. Zbili się w plątaninę siekących i chwytających rąk i nóg. Jacobowi udało się jakoś obrócić za przeciwnika i chwycić go mocno za szczupłą szyję. Kulla miotał się, próbując odwrócić głowę i chapnąć Jacoba trzonowcami albo spalić go laserowym wzrokiem. Jego potężne, mackowate ręce wyciągały się w tył, szukając punktu zaczepienia. Jacob skulił głowę i naparł, żeby obrócić Kullę; mógłby wtedy unieruchomić jego nogi chwytem nożycowym. Toczyli się długo po pokładzie, a gdy w końcu mu się to udało, nagrodą był przeszywający ból w prawym udzie.

— Jeszcze — zakaszlał. — Strzelaj, Kulla. Wykończ się!

W jego odsłonięte nogi ugodziły dwa następne ciosy, śląc do mózgu dwa małe tsunami bólu. Odsunął od siebie cierpienie i nie zwalniał uścisku, modląc się, żeby Kulla więcej tego nie robił.