Выбрать главу

– Nie wiem, jak ludzie mogą stale chodzić w garniturach. – Z ulgą rozpiął pod szyją guzik koszuli. – Mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie będzie już takich okazji.

– Nie – zaśmiała się Purdy, masując swoje stopy. – O to możesz być spokojny. I… dziękuję ci.

Nat spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Za co?

– Za wszystko, co zrobiłeś przez ten tydzień – odpowiedziała impulsywnie. – Za to, że uratowałeś moją twarz, że byłeś miły dla mojej rodziny, że włożyłeś garnitur… Za wszystko, naprawdę.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział i zabrzmiało to bardzo prawdziwie.

– Tak, cóż… – odchrząknęła speszona Purdy. – Chciałam tylko powiedzieć, jak bardzo doceniam to, że wywiązałeś się ze swojej części umowy. Teraz kolej na mnie. Od jutra rana jestem do dyspozycji twojej i bliźniaków.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

– To chyba już wszystko – wysapał Nat, kładąc na podłodze ostatnią z papierowych toreb.

– A więc przeżyłeś? – zażartowała Purdy. Właśnie kończyła karmić Daisy zupką warzywną.

– O dziwo – odpowiedział z uśmiechem.

Dzisiejsza wyprawa po zakupy była pierwszym samodzielnym wypadem Nata do pobliskiego supermarketu. Mimo że miał pewne wątpliwości, Purdy przekonywała go, że na pewno poradzi sobie doskonale.

– Miałem co prawda chwilę kryzysu przy regałach z nabiałem, jednak sprężyłem się i jakoś udało mi się stamtąd wydostać. Później jeszcze tylko droga do parkingu, odnalezienie samochodu i… oto jestem. – Spojrzał na najedzonego już Williama. – Czy ty masz pojęcie, stary, ile tam było samochodów? Setki, tysiące, może nawet miliony! Całe nasze Mathison zmieściłoby się kilka razy.

Purdy roześmiała się.

– Sto razy bardziej wolę Mathison ze swoim jedynym sklepem niż wszystkie supermarkety Londynu – powiedziała. – O, nie, nie, kochanie! Daisy, stanowczo sprzeciwiam się temu, żebyś rozrzucała ziemniaki po pokoju. Słyszysz?

Nat uniósł z podłogi Williama i posadził go sobie na kolanach.

– Pamiętasz, jak zabrałeś mnie do Mathison? – zapytała zamyślona Purdy.

Pamiętał. Pamiętał doskonale. Nigdy nie zapomni łez na jej rzęsach i desperacji w głosie, kiedy mówiła: „Kocham Rossa Grangera. Jest jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek pragnęłam".

– Oczywiście, że pamiętam.

– Wydaje się, że to było wieki temu – westchnęła. Sama z trudem potrafiła uwierzyć w to, że zaledwie sześć tygodni temu w jej życiu nie istniało nic i nikt prócz Rossa. Była tak pewna swojej miłości do niego, wiecznej, nigdy nieprzemijającej miłości…

Dzisiaj z ledwością mogła przypomnieć sobie jego niebieskie oczy i szeroki uśmiech.

Co innego Nat… Mogłaby z zamkniętymi oczami narysować każdy szczegół jego twarzy, z najmniejszą dokładnością opisać kolor oczu czy ruchy rąk. Znała sposób, w jaki się uśmiechał i wyraz twarzy, kiedy był zadumany. I to, jak przeczesywał dłonią włosy, kiedy coś wprawiło go w zakłopotanie.

– Dużo się zmieniło od tamtego czasu – mruknął. – Zdaje się, że oboje przeszliśmy długą drogę.

Chyba tylko w sensie geograficznym, pomyślała z goryczą o sobie Purdy. Sama czuła, że jest tam, gdzie znajdowała się sześć tygodni temu – beznadziejnie i bez wzajemności zakochana w mężczyźnie, który nigdy nie będzie jej. Tylko drobiazg, teraz był to zupełnie inny mężczyzna.

– Przyznaj się, jeszcze sześć tygodni temu nie uwierzyłabyś, gdyby ktoś powiedział ci, że niedługo znajdziesz się w Londynie, bawiąc dwoje dziesięciomiesięcznych bliźniaków.

– To prawda – poświadczyła w zamyśleniu, sadzając najedzoną Daisy na dywanie.

Nat ściągnął Williama z kolan i usadził go tuż obok siostrzyczki.

Dziewczynka zaprotestowała, najwyraźniej nie mając ochoty dzielić się z bratem leżącymi na podłodze zabawkami. William nie zwrócił na jej krzyki najmniejszej uwagi. Uśmiechał się radośnie.

– Wiesz, Purdy, bardzo się cieszę, że tamtego dnia zapomniałaś sprawdzić poziom benzyny w baku – powiedział cicho Nat. – Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradził.

– Ja również się cieszę – odpowiedziała, nie patrząc na niego. – Nawet nie wiesz, jak uwielbiam być z tymi maluchami!

I z tobą, dodała w myślach.

Spojrzeli na siedzące na podłodze dzieci. Były tak pochłonięte zabawą, że kompletnie nie zwracały uwagi na to, co działo się wokół.

– Maluchy są po prostu cudowne! – po raz kolejny westchnęła Purdy, zastanawiając się, czy sama kiedyś zostanie mamą.

A Nat ojcem.

Ich wspólne dzieci…

– Jestem pewien, że i one cię pokochały – uśmiechnął się Nat, przypominając sobie, jak nieraz bywał zazdrosny o pieszczoty, jakimi Purdy obsypywała dzieci. – Jesteś urodzoną matką.

– Chciałabym, żeby tak było – odpowiedziała cicho, mając nadzieję, że Nat nie odgadł, co siedziało w jej głowie.

Nastąpiła cisza, podczas której Nat usilnie starał się przepędzić obraz Purdy, która trzyma w ramionach dziecko. Jego dziecko. Nie Rossa.

– Mam nadzieję, że dziewczyna z agencji będzie choć w połowie tak dobra jak ty – powiedział, kiedy w końcu udało mu się zapanować nad własną wyobraźnią.

Purdy zamarła.

– Jaka dziewczyna?

– Nie mówiłem ci? – zdziwił się. – Kilka dni temu zadzwoniłem do agencji w Darwin, żeby dowiedzieć się, czy nie mają kogoś do prowadzenia domu, kiedy przyjedziemy do Mack River.

– Nie, nie mówiłeś mi. – Purdy poczuła, jak lodowata dłoń ściska jej serce.

Mimo że nie miał na to najmniejszej ochoty, zmusił się, by zadzwonić do agencji. Niezależnie przecież od tego, jak Purdy pokochała bliźniaki, nie mogła zostać w Mack River na zawsze. Wiedział o tym od początku. Wiedział również, że niezależnie od tego, jak bardzo go to bolało, zasługiwała na swoje szczęście z Rossem.

– Ach, tak… – szepnęła.

Jak to się stało, że znowu zapomniała, czego tak naprawdę dotyczyła umowa i jak długo miała trwać jej opieka nad dziećmi? Nat jednak nie zapomniał.

Wstała i podeszła do lodówki, by schować zakupy.

– Co ci odpowiedzieli? – zapytała z udawanym spokojem, choć było jej smutno.

– Znaleźli kogoś odpowiedniego, ale dopiero od Bożego Narodzenia. Powiedziałem im, żeby szukali dalej.

Palce Purdy bezwiednie ścisnęły kostkę żółtego sera, którą właśnie chowała. Na myśl o „kimś odpowiednim", kto miałby zająć jej miejsce przy dzieciach, poczuła gęsią skórkę.

Więc ma czas najdalej do Bożego Narodzenia? Tylko tyle, żeby Nat tak przyzwyczaił się do jej obecności w Mack River, by nie myślał już o szukaniu na jej miejsce nikogo, choćby najbardziej odpowiedniego.

– Mogłabym zostać do tego czasu przy dzieciach, jeśli chcesz – powiedziała, starając się, by zabrzmiało to zwyczajnie.

– Sądziłem, że chcesz jak najszybciej wrócić do Cowen Creek. – Zatrzymał na niej wzrok.

– Och, tak… – wyjąkała. – Niestety, nie mam od Grangerów żadnej wiadomości. Sądzę, że nowa kucharka zadomowiła się na dobre. Poza tym… mówiłeś kiedyś, że mogę zostać w Mack River tak długo, aż nie znajdę sobie jakiegoś innego zajęcia. Pomyślałam, że skoro William i Daisy już mnie znają, może mogłabym przez jakiś czas…

Pozostawało mieć tylko nadzieję, że jej ostatnie słowa nie zabrzmiały zbyt desperacko.

– Jesteś tego pewna? – Nat niemal nie wierzył własnemu szczęściu.

– Jestem pewna – odpowiedziała, całą uwagę skupiając na kartonie mleka, które właśnie chowała do lodówki. – O gęsią skórkę przyprawiała mnie myśl, że będę musiała już niedługo rozstać się z bliźniakami.