– Zaraz po powrocie z Mathison zadzwoniłam do Nata – kontynuowała Joyce. – Zaproponowałam mu, że jeśli chce poprosić o pomoc ciebie, to w ogóle nie musi przejmować się nami. W końcu my jakoś damy sobie radę, a on… Nat nie chciał o tym słyszeć. Zapewniał mnie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i znakomicie daje sobie radę sam. Poza tym już wkrótce agencja ma przysłać kogoś do pomocy.
– Daje sobie radę? – powtórzyła za nią Purdy. – Jak może dawać sobie radę z dwójką niemowlaków i prowadzeniem farmy?!
– Znasz mężczyzn. Są zbyt dumni na to, by przyznać się do porażki. Czasami bywa to tylko śmieszne, ale w tym przypadku odbija się na dzieciach.
– Powinien bardziej myśleć o Williamie i Daisy niż o swojej głupiej dumie! – wykrzyczała oburzona Purdy.
– To przecież zwykły egoizm!
Dwa niemiłosiernie długie tygodnie umierała na samo wspomnienie o Nacie i dzieciach, a okazuje się, że już dawno mogła być w Mack River.
Nat powinien po prostu zadzwonić.
Ale nie! Był na to zbyt dumny. Stokroć bardziej wolał wydzwaniać do tej swojej głupiej agencji i przyjmować jedną nianię za drugą. A jak znosiły to dzieci?! Czy kiedykolwiek się nad tym zastanowił?
Już Purdy przywoła go do porządku. Tak na niego nawrzeszczy, że ucieknie do kąta i będzie cicho przepraszał.
– Pani Granger, czy może mnie pani zwolnić na kilka dni? – Purdy podjęła decyzję. – Zamierzam wybrać się do Mack River i powiedzieć Natowi Mastermanowi, co o nim myślę. A tak naprawdę należy mu się kara chłosty! – zakończyła z furią.
Nikt nie spodziewał się wizyty Purdy w Mack River, nikt więc nie wyszedł na jej powitanie. Trzymając niedużą torbę podróżną w ręku, ruszyła w stronę domu.
Już w połowie drogi dobiegły do niej znajome odgłosy. Najwyraźniej ani William, ani jego siostrzyczka nie spali. Płacz nasilił się, kiedy stanęła na stopniach drewnianej werandy.
Cichutko, by nie przestraszyć Nata ani tym bardziej dzieci, zajrzała do środka salonu.
Nat usiłował przewinąć Williama, jednocześnie próbując uspokoić wrzeszczącą w kojcu Daisy. Wyglądał na kogoś, kto znalazł się u kresu sił.
– Spokojnie, Daisy, zaraz przyjdzie twoja kolej – powiedział znużonym głosem. – Jak tylko skończę z twoim braciszkiem, natychmiast biorę się za ciebie.
Maleńka twarzyczka Daisy ponownie wykrzywiła się płaczem. Dziewczynka wyglądała jak siedem nieszczęść, z czerwoną buzią i oczami pełnymi łez.
A nie musiało przecież tak być. Jak Nat mógł do tego dopuścić?!
Nie mogąc się już powstrzymać, Purdy weszła do salonu i chwyciła Daisy w objęcia.
– Już spokojnie, maleńka – wymruczała, czule przytulając dziewczynkę. – Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Wciąż walcząc z pieluszką Williama, Nat kątem oka zerknął w kierunku kojca, z którego jeszcze przed chwilą dobywał się żałosny płacz.
– Dobra dziewczyn… – zaczął, wciąż nie zdając sobie sprawy z nieoczekiwanej wizyty. – Purdy?! Purdy! Co ty tutaj robisz?
– A jak myślisz?! – odpowiedziała zirytowanym głosem. – Przyjechałam ci pomóc, bo kompletnie zapuścisz dzieciaki. Wydzwaniasz po agencjach, a ja to co? Powietrze? Jak mogłeś?
– Purdy… – Zaniemówił na chwilę. – Tego… no… robię, co w moich siłach. Staram się.
– Nie chodzi o to, by się starać, tylko o to, żeby robić jak należy. – Nie zamierzała mu odpuścić. Jeszcze nie. – To kompletna nieodpowiedzialność, Nat. Czy to twoja duma nie pozwoliła ci zadzwonić do mnie? Myślałam, że jesteśmy… przyjaciółmi. A przyjaciele sobie pomagają. Nie wiedziałeś?
Tak bardzo pragnął podbiec do niej, chwycić ją w ramiona, objąć, przekonać się, że jest prawdziwa. Że to, co widzi, nie jest snem. Tak bardzo chciał powiedzieć, jak za nią tęsknił, jak jej potrzebował…
– Purdy…
– Jak długo to tak trwa? – powiedziała szorstko. – Zaraz, maleńka. – Uśmiechnęła się do Daisy. – Już cię przewijam, kochanie.
Sięgnęła po pieluszkę.
– Trzy dni – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Czyli od czasu, kiedy wyprowadziła się stąd ostatnia niania. Powiedziała, że William i Daisy to trochę za dużo jak na nią jedną. A starałem się jej pomagać, jak tylko mogłem. Błagałem ją, by została do czasu, kiedy agencja przyśle mi następną opiekunkę, ale nic z tego. Pomyślałem, że do tego czasu jakoś dam sobie radę…
– Dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie? – Na twarzy Purdy w równym stopniu odbijało się zdziwienie, jak rozgoryczenie. – Musiałeś przecież wiedzieć, że jestem gotowa wam pomóc. Tak się nie postępuje, Nat. Żądam wyjaśnień. Te dzieci nie są mi obojętne, pokochałam je, a ty nie pozwoliłeś, bym się nimi zajęła, kiedy tego najbardziej potrzebowały.
– Dlaczego nie poprosiłem ciebie o pomoc? – powtórzył za nią smutno.
Tyle razy sięgał po słuchawkę telefonu… Tak bardzo tęsknił za Purdy! Tak wiele jej zawdzięczał, tak wiele jeszcze pragnął od niej i tyle sam chciał jej ofiarować. Lecz cóż miał zrobić? Znów wtrącać się w jej życie, a sobie zadawać kolejne rany? Jak miał poradzić sobie z tą głupią, niepotrzebną miłością? Po raz pierwszy w życiu był kompletnie zagubiony.
– Właśnie, dlaczego. Gdyby chodziło o nas, dorosłych, nie byłoby sprawy, ale, na Boga, te dzieci potrzebują troskliwej opieki.
– Tak, wiem, Purdy. Niby masz rację, ale nie do końca. Wiele ci zawdzięczam, lecz masz przecież swoje sprawy, swoje życie…
– Nie rozumiem… Powiedz wprost, o co chodzi. Był jakiś dziwny. Niepewny, zagubiony, smutny. Jak nie Nat. Coś go trapiło i nie chodziło tylko o dzieci.
Purdy spojrzała mu uważnie w oczy. Wyczytała w nich… ale nie, na pewno się myliła. Nie byli sobie przecież pisani.
– Jak mam ci powiedzieć wprost? To nie dotyczy Daisy i Williama, to dotyczy tylko i wyłącznie ciebie.
– Nat, powiesz wreszcie, o co chodzi? – Purdy była u kresu wytrzymałości.
– Dobrze, powiem. Nie chciałem przeszkadzać ci w twoich planach związanych z Rossem. Tyle razy podkreślałaś, jak bardzo ci na nim zależy, jak wielkie nadzieje wiążesz z powrotem do Cowen Creek, że po prostu nie chciałem ci tego psuć. Zasłużyłaś przecież na swoje szczęście, a ja życzę tobie jak najlepiej…
Milczała przez chwilę. To wszystko było takie nierealne, takie nieprawdziwe. Ich znajomość oparta była na udawaniu, na piętrowych kłamstwach, a przecież nie byli łgarzami, wszelkie oszustwo i krętactwo było im obce.
A jednak wciąż błąkali się w niedomówieniach, w grze pozorów. Czas z tym skończyć. Nastała chwila prawdy.
– Posłuchaj, Nat. Coś ci powiem, ale to za chwilę. Najpierw musisz mi coś przyrzec.
– Słucham, Purdy.
– Chodzi o dzieci. Jestem im potrzebna i niezależnie do czego doprowadzi nas ta rozmowa, będę się nimi opiekować. Obiecuję.
– Tak, ale…
– Żadne „ale", Nat. Obiecaliśmy Ashcroftom, że razem się nimi zajmiemy. Dość tych oszustw. Musimy dotrzymać słowa. Ja muszę.
Była twarda, ostra, zupełnie jak nie Purdy. No cóż, lwica walczyła o małe.
– Dobrze, zgadzam się – powiedział dziwnie miękko i łagodnie.
– A teraz zajmijmy się naszymi sprawami. – Nagle opuściła ją odwaga. Ale co tam, zbłaźni się nie pierwszy raz w życiu. Musiała jednak doprowadzić sprawę do końca. Musiała wyznać prawdę, choćby nie wiadomo jak bolała. Była to winna sobie. – Nie dzwoniłeś do mnie, by nie narażać mojego związku z Rossem… a prawda jest taka, że nie ma żadnego związku. To była pomyłka, zwyczajne zadurzenie… Czy nie wiedziałeś, że byłam gotowa zrobić wszystko, byle tylko wrócić z tobą do Mack River? – Purdy niemal rozpłakała się. – Pojechałam z Rossem tylko dlatego, że u twojego boku stanęła Kathryn. Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz?