U szczytu schodów zatrzymuję się przed pokojem Ree, żeby ostatni raz rzucić na nią okiem.
Ostrożnie uchylam drzwi i zaglądam do środka. Pan Smith odpowiada mi spojrzeniem złocistychoczu. Nie podnosi się, za co go wcale nie winię, bo jest mu tam całkiem przytulnie. Ree, skulona podróżowo zieloną kołderką w kwiaty, ssie kciuk, na poduszce leżą rozsypane ciemne loki. Znowuwydaje się malutka jak dziecko, które przysięgłabym, że urodziłam zaledwie wczoraj, a jednakjakimś cudem od tamtego dnia minęły cztery lata i moja córka sama się ubiera, sama je i dzieli się znami swoimi opiniami na temat życia.
Myślę, że ją kocham.
Myślę, że „miłość" to słowo nieadekwatne do tego, co czuję.
Drzwi są uchylone dla Ree. Światło na korytarzu włączone dla Jasona.
Wieczorny rytuał można uznać za zakończony. Wszystko jest tak, jak być powinno.
Kładę się na boku, z poduszką między kolanami, dłonią ułożoną na biodrze. Wpatruję się wewszystko i jednocześnie w nic. Myślę o tym, że jestem zmęczona i że schrzaniłam sprawę, i że szkoda,iż Jasona nie ma w domu, a może jednak dobrze, że go nie ma, i że muszę coś wymyślić, tyle że niemam pojęcia co.
Kocham swoje dziecko. Kocham swego męża.
Jestem idiotką.
I przypomina mi się coś, o czym nie myślałam już od miesięcy. To nie tyle wspomnienie, a zapach:płatki róż, pogniecione, gnijące, rozkładające się pod oknem mojego pokoju w upalecharakterystycznym dla Georgii. Gdy tymczasem zaciemnionym korytarzem płynie głos mamy:
„Wiem coś, o czym wy nie wiecie…"
Ćśś, ćśś, ćśś szepczę teraz. Obejmuję dłonią brzuch i zbyt intensywnie myślę o tym, o czymprzez większą część życia próbowałam zapomnieć. Ćśś, ćśś, ćśś próbuję raz jeszcze.
I wtedy słyszę jakiś dźwięk u dołu schodów…
W ostatnich chwilach świata takiego, jaki znam, chciałabym móc wam powiedzieć, że usłyszałamw ciemnościach pohukiwanie sowy. Albo że zobaczyłam przeskakującego przez płot czarnego kota.
Albo że poczułam, jak włoski na karku stają mi dęba.
Chciałabym móc wam powiedzieć, że dojrzałam niebezpieczeństwo i że stoczyłam zaciętą walkę. W
końcu ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie ja powinnam rozumieć, jak łatwo miłość przeradzasię w nienawiść, pożądanie w obsesję. To właśnie ja powinnam to przewidzieć.
Tak się jednak nie stało. Naprawdę.
I niech Bóg ma mnie w swojej opiece, ale kiedy w pogrążonych w półmroku drzwiach sypialnizmaterializowała się jego twarz, moją pierwszą myślą było to, że jest równie przystojny jak wtedy,kiedy się poznaliśmy, i że nadal miałabym ochotę dotknąć jego twarzy, zanurzyć palce w gęstychwłosach…
Następnie pomyślałam, dostrzegając, co się znajduje w jego ręce, że nie wolno mi krzyczeć. Muszęchronić swoją córkę, najdroższą córkę śpiącą spokojnie na drugim końcu korytarza.
Wszedł do sypialni. Uniósł obie ręce. Przysięgam, że nie wydałam z siebie żadnego dźwięku.
Rozdział 2
Sierżant D.D. Warren uwielbiała porządny bar typu „jesz ile chcesz". Nie chodziło jej o makaron zwykły wypełniacz jeśli można było zjeść pieczeń. Nie, na przestrzeni lat wypracowała strategię doskonałą: punkt pierwszy, bar sałatkowy. Nie żeby była zagorzałą fanką sałaty lodowej, ale jako trzydziestoparoletnia singielka i jednocześnie pracoholiczka nie napychała swojej lodówki łatwo psującym się jedzeniem. A więc owszem, pierwszym celem okazywały się zazwyczaj jakieś warzywa, w przeciwnym wypadku zważywszy na jej nawyki żywieniowe pewnie by się nabawiła szkorbutu.
Punkt drugi: cienko krojone mięso. Indyk był w porządku. Pieczona w miodzie szynka jeszcze lepsza.
Ale dopiero krwista pieczeń wołowa zasługiwała na złoty medal. D.D. lubiła, kiedy środek był czerwony i mocno krwisty. Jeśli mięso nie podskakiwało lekko, kiedy kłuła je widelcem, znaczyło to, że ktoś w kuchni popełnił zbrodnię przeciwko wołowinie.
I tak by je oczywiście zjadła. W barze typu "jesz ile chcesz" wygórowane standardy należało zostawić przed drzwiami.
No więc mała sałatka, następnie kilka cienkich plasterków krwistej pieczeni. Teraz bezmyślny ćwok nieuchronnie dorzuciłby do mięsa ziemniaki. Nigdy! Lepiej wybrać smażonego w panierce łupacza, może trzy albo cztery pieczone małże, no i oczywiście krewetkę na zimno. Potem należy się zastanowić nad warzywami saute albo może potrawką z fasolki szparagowej z chrupiącą cebulką na wierzchu.
Dopiero to można nazwać posiłkiem.
Deser stanowił, rzecz jasna, bardzo ważną część procesu barowego. Sernik należał do tej samej kategorii co ziemniaki i makaron taki błąd popełniały tylko żółtodzioby. Lepiej zacząć od puddingu albo chipsów owocowych. No i podobno zawsze się miało w żołądku miejsce na galaretkę. Albo czekoladowy mus. I creme brulee. Z malinami, ekstra.
O tak, chętnie by spałaszowała creme brulee.
To nieco smutne, jako że była dopiero siódma rano, a jedyną jadalną rzeczą, jaką miała w swoim lofcie w North End, była torebka mąki.
D.D. przekręciła się na drugi bok, czując, jak burczy jej w brzuchu, i udawała, że to jedyna część jej ciała, która jest głodna.
Poranek za oknem wyglądał na szary. Kolejny zimny marcowy dzień. Normalnie o tej porze znajdowałaby się już w drodze do pracy, ale wczoraj zakończyła intensywne, trwające dwa miesiące śledztwo w sprawie oddanych z jadącego samochodu strzałów kule trafiły dobrze się zapowiadającego dilera narkotyków oraz matkę i dwójkę jej małych dzieci. Jakby tego było mało, do strzelaniny doszło zaledwie trzy przecznice od centralnego wydziału bostońskiej policji w Roxbury.
Prasa oszalała. Okoliczni mieszkańcy codziennie organizowali pikiety, żądając bezpieczniejszych ulic.
Komisarz natychmiast utworzył liczny oddział specjalny, dowodzony rzecz jasna przez D.D., ponieważ jakimś cudem na ładną białą blondynkę nie spadało aż tyle gromów, co na kolejnego nadętego faceta w garniturku.
D.D. to nie przeszkadzało. Kurczę, ona była wtedy w swoim żywiole. Błyski fleszy, rozhisteryzowani obywatele, czerwoni na twarzy politycy. Proszę bardzo. Poddawała się publicznej chłoście, a potem chowała za zamkniętymi drzwiami i dawała popalić swojej ekipie, ogarnięta prawdziwą gorączką śledczą. Jakiś dupek sądził, że może na jej służbie zmasakrować całą rodzinę? Nie ma, kurwa, mowy.
Sporządzili listę domniemanych podejrzanych i wzięli się ostro do roboty. No i proszę: sześć tygodni później wdarli się do przeznaczonego do rozbiórki magazynu niedaleko nadbrzeża i wyciągnęli swojego ptaszka z ciemnych zakamarków na ostre słońce, gdzie kamerzyści zwijali się jak w ukropie.
Ona i jej ekipa staną się bohaterami na jakieś dwadzieścia cztery godziny, potem pojawi się następny idiota i cały schemat się powtórzy. Taki już był ten świat. Nasrać, wytrzeć, spuścić wodę.
Znowu nasrać.
D.D. westchnęła, przekręciła się na drugi bok, przejechała dłonią po pościeli o grubym splocie i znowu westchnęła. Powinna wstać. Wziąć prysznic. Poświęcić trochę czasu na zrobienie prania i ujarzmienie bałaganu, jaki panował obecnie w jej mieszkaniu.