Znowu pomyślała o barze. I seksie. Takim naprawdę ostrym, głośnym, wyczerpującym seksie. Miała ochotę na to, aby jej dłonie zaciskały się na twardym jak skała tyłku. Pragnęła, aby jej biodra otaczały stalowe ramiona. Chciała, aby jej uda drapał męski zarost, gdy tymczasem ona rozrywałaby paznokciami tę luksusową pościel na strzępy.
Niech to szlag trafi. Odrzuciła kołdrę i wyszła z sypialni, odziana jedynie w T shirt, majtki i uczucie seksualnej frustracji.
Posprząta mieszkanie. Pójdzie pobiegać. Zje tuzin pączków.
Udała się do kuchni, wyjęła z lodówki puszkę z kawą w ziarnach, znalazła młynek i zabrała się do roboty.
Miała trzydzieści osiem lat, na litość boską. Była oddanym oficerem śledczym i zagorzałą pracoholiczką. Czuła się nieco samotna bez mężusia i dwójki biegających po domu bachorów? Teraz już za późno na zmianę reguł.
Wsypała świeżo zmieloną kawę do małego złotego filtra i pstryknęła włącznik. Włoska maszyna obudziła się do życia i unoszący się w powietrzu zapach espresso nieco ją uspokoił. Wyjęła mleko, żeby je spienić.
Ten loft w North End kupiła trzy miesiące temu. Zdecydowanie zbyt fajny jak dla gliniarza, ale takie były uroki załamania na bostońskim rynku mieszkaniowym. Deweloperzy go zbudowali, popytu nie było. Dzięki temu do pracusiów pokroju D.D. nagle uśmiechnęło się szczęście. Podobało jej się tutaj.
Otwarta przestrzeń, przestronnie i widno, minimalistycznie. Kiedy znajdowała się w domu, to wystarczało, aby zaczynała myśleć, że powinna tu przebywać częściej. Co wcale nie znaczy, by tak właśnie robiła.
Skończyła parzyć latte i podeszła do rzędu okien wychodzących na całkiem ruchliwą ulicę. Nadal niespokojna, nadal podminowana. Lubiła ten widok. Ruchliwa ulica, spieszący się ludzie. Mnóstwo przechodniów ze swoimi naglącymi potrzebami, z których żaden jej nie widział, nie przejmował się nią i nic od niej nie chciał. Nie była na służbie, a życie i tak toczyło się dalej. Niezła lekcja dla kobiety jej pokroju.
Dmuchnięciem odsunęła na bok część pianki, wypiła kilka łyków aromatycznego napoju i poczuła, że część napięcia nieco odpuszcza.
W ogóle nie powinna była iść na ten ślub. O to właśnie chodziło. Kobieta w jej wieku powinna bojkotować wszystkie śluby i przyjęcia z okazji narodzin dzieci.
Cholerny Bobby Dodge. Autentycznie nie mógł wydobyć z siebie głosu, kiedy wygłaszał słowa przysięgi małżeńskiej. A Annabelle, taka śliczna w białej sukni bez ramiączek, się popłakała. No i jeszcze Bella, suka, przeszła przez kościół z dwiema złotymi obrączkami przywiązanymi do obroży z ogromną kokardą.
Jak człowiek, do licha, miał się choć trochę nie wzruszyć przy czymś takim? Zwłaszcza, kiedy rozbrzmiała muzyka i wszyscy zaczęli tańczyć w rytm At Last Etty James, oczywiście z wyjątkiem ciebie, ponieważ tak cholernie dużo pracowałaś, że nie miałaś czasu znaleźć osoby towarzyszącej?
D.D. przełknęła więcej kawy, przyjrzała się pędzącym w dole zajętym ludziom i zmarszczyła gniewnie brwi.
Bobby Dodge się ożenił. O to właśnie chodziło. Znalazł kogoś lepszego od niej i teraz był już po ślubie, a ona…
Jasna cholera, naprawdę potrzebowała porządnego seksu.
Zawiązywała sznurowadła przy butach do biegania, kiedy zadzwoniła jej komórka. D.D. zerknęła na wyświetlacz, zmarszczyła brwi i przyłożyła telefon do ucha.
Sierżant Warren rzuciła energicznie.
Dzień dobry, pani sierżant. Z tej strony detektyw Brian Miller, dystrykt C 6. Przepraszam, że przeszkadzam.
D.D. wzruszyła ramionami i czekała. Detektyw jednak nie zaczął mówić dalej, zachęciła go więc: W czym mogę pomóc, detektywie Miller?
Cóż, mam problem… zaczął i ponownie umilkł, a D.D. czekała.
Dystrykt C 6, wydział bostońskiej policji, obejmował południowy Boston. Jako sierżant jednostki zajmującej się zabójstwami D.D. niezbyt często miała okazję pracować z detektywami z C 6. W południowym Bostonie, zwanym przez miejscowych Southie, raczej nie dochodziło do zabójstw.
Kradzieże, włamania, napady owszem. Zabójstwa naprawdę rzadko.
O piątej rano odebrano zgłoszenie odezwał się wreszcie Miller. Mąż po powrocie do domu odkrył, że zaginęła jego żona.
D.D. uniosła brew i usiadła wygodniej na krześle.
Wrócił do domu o piątej nad ranem?
Zgłosił jej zaginięcie o piątej. Mąż to Jason Jones. Coś to pani mówi?
Powinno?
Reporter z „Boston Daily". Jego rewir obejmuje południowy Boston, pisuje też obszerniejsze artykuły o tematyce miejskiej. Podobno pracuje w większość wieczorów. Opisuje posiedzenia rady miejskiej i zarządu, tego typu rzeczy. Wczoraj otrzymał także polecenie zajęcia się pożarem. W każdym razie skończył koło drugiej w nocy i wrócił do domu, gdzie czteroletnia córka spała w swoim pokoju, żony jednak nie było.
Okej.
Najpierw podjęto rutynowe działania kontynuował Miller. Sprawdzono teren wokół domu.
Samochód na ulicy, portfel tej kobiety i kluczyki na kuchennym blacie. Nie ma śladów włamania, ale w sypialni jest potłuczona nocna lampka i brakuje niebiesko zielonego koca.
Okej.
Zważywszy na okoliczności, mama zostawiająca dziecko samo w domu itd., policjanci zadzwonili do swego przełożonego, który z kolei skontaktował się z moim szefem. Kilka ostatnich godzin spędziliśmy, rzecz jasna, na przeczesywaniu okolicy, sprawdzaniu miejscowych sklepów, odnajdywaniu przyjaciół i krewnych itd. Krótko mówiąc, nie mam żadnego tropu.
Macie ciało?
Nie.
Ślady krwi? Odciski palców, zniszczenia?
Tylko potłuczona lampa.
Przeszukano cały dom? Poddasze, piwnicę, niskie korytarze od węzłów sanitarnych?
Staramy się.
Staracie się?
Mąż… nie przeszkadza wprawdzie, ale nie można powiedzieć, żeby współpracował.
Cholera. I nagle D.D. zrozumiała, dlaczego detektyw okręgowy dzwoni do pani sierżant z wydziału zabójstw w sprawie zaginionej kobiety i dlaczego ta pani sierżant nie pójdzie teraz pobiegać.
Pani Jones… jest młoda, biała i piękna, prawda?
Dwudziestotrzyletnia blondynka, nauczycielka. Ma tego rodzaju uśmiech, który rozjaśnia ekran telewizora.
Nie mówcie mi tylko, że rozmawialiście o tym przez radio.
A jak myślicie, dlaczego zadzwoniłem na komórkę?
Co to za adres? Dajcie mi dziesięć minut, detektywie Miller. Już tam jadę.
D.D. zostawiła buty do biegania w pokoju dziennym, spodnie dresowe w korytarzu, a bluzę w sypialni. Dżinsy, biała koszula, zabójcze kozaki i była gotowa do wyjścia. Do paska przypięła pager, na szyi powiesiła identyfikatory, do tylnej kieszeni wsunęła telefon komórkowy.
Ostatnia rzecz to ulubiona kurtka ze skóry w kolorze toffi, wisząca na wieszaku przy drzwiach.
Sierżant Warren ochoczo ruszyła w drogę, aby wykonać swoją pracę.
Południowy Boston o długiej i bogatej historii, nawet jak na standardy bostońskie, z jednej strony otaczała tętniąca życiem dzielnica finansowa, z drugiej zaś oblewały wody oceanu. Posiadał cechy uroczego ośrodka portowego, a jednocześnie żyło się w nim jak w wielkim mieście. Teren ten początkowo zamieszkiwali ludzie usytuowani raczej na niższym poziomie skali socjoekonomicznej.
Ledwo wiążący koniec z końcem imigranci, najczęściej Irlandczycy, upychający trzydzieścioro ludzi do jednego pokoju w pełnych insektów czynszówkach, gdzie wiadro służyło za latrynę, a kupka słomy pełniła funkcję zapchlonego materaca. Życie było ciężkie i każdemu dawały w kość choroby, robactwo i bieda.
Sto pięćdziesiąt lat później Southie oznaczało nie tyle miejsce, co styl życia. Tu przyszedł na świat Whitey Bulger, jeden z najbardziej osławionych baronów bostońskiego półświatka. W latach siedemdziesiątych zamienił tę dzielnicę we własny plac zabaw, jedną połowę populacji uzależniając od narkotyków, a drugą zatrudniając. Mimo to ludzie się nie poddawali, sąsiad opiekował się sąsiadem, każde pokolenie twardych, przemądrzałych dzieciaków produkowało następne pokolenie twardych, przemądrzałych dzieciaków. Osoby z zewnątrz tego nie kumały, a miejscowym w ogóle to nie przeszkadzało.