Słyszałem.
Policja chciała wiedzieć, czy serwisowała tu swój samochód. Chciała wiedzieć, czy ona albo jej uroczy czteroletni dzieciak miały okazję cię poznać.
Milczę.
Jak sobie radzisz, Aidan? pyta nagle Vito.
Dobrze odpowiadam szeptem.
Chodzisz na te swoje spotkania, trzymasz się programu?
Tak.
Pijesz? Choćby trochę? Powiedz mi prawdę, bo i tak będę wiedział, jeśli skłamiesz. To moje miasto. Całe Southie to moja sprawa. Robisz krzywdę komukolwiek w tym miecie, robisz krzywdę mnie.Jestem czysty.
Naprawdę? Policja tak nie uważa.
Wykręcam dłonie. Nie chcę tego robić. Ten gest mnie zawstydza. Oto ja, dwudziestotrzylatek płaszczący się przed mężczyzną, który może mnie powalić jednym pacnięciem swojego w wielkiego łapska. On siedzi. Ja stoję. On trzyma w rękach władzę. Ja się modlę o litość. W tej chwili nienawidzę swojego życia. A zaraz potem nienawidzę Rachel, ponieważ gdyby nie była taka ładna, taka ponętna, taka dostępna, możliwe, że nigdy by do tego nie doszło. Może zakochałbym się w jednej z tych zdzirowatych cheerleaderek z boiska, a może w dziewczynie z lekko wystającymi zębami pracującej w miejscowych delikatesach. Nie wiem. W kimś bardziej odpowiednim. W kimś, kogo w oczach szacownego społeczeństwa dziewiętnastolatek mógłby bez problemu posuwać. I nie znalazłbym się w tym bagnie. Zamiast tego miałbym szansę stać się prawdziwym mężczyzną.
Nie zrobiłem tego słyszę własne słowa.
Vito jedynie chrząka i wpatruje się we mnie tymi swoimi małymi oczkami. Jego arogancja w końcu mnie wkurza. Poddano mnie sześciu badaniom wykrywaczem kłamstw. Za cholerę nie złamię się przed jakąś tłustą małpą.
Patrzę mu w oczy. Nie odwracam wzroku. I widzę, że on widzi, że jestem zły, ale to akurat go bawi, co z kolei jeszcze bardziej mnie wkurwia. Dłonie zaciskam w pięści i przez sekundę myślę, że jeśli coś się zaraz nie wydarzy, walnę go w twarz. A może nie. Może w ścianę. Chyba że nie w ścianę. Może w szybę. Poharatałbym sobie wtedy dłoń, może nawet pogruchotał kości. I tego właśnie mi trzeba: porządnego wybudzenia z tego koszmaru.
Vito patrzy na mnie spod przymrużonych powiek, po czym chrząka i wyrywa z książeczki czek.
Wypłata za ostatni tydzień oświadcza. Weź to. Tutaj już skończyłeś.
Dłonie mam nadal zaciśnięte w pięści.
Nie zrobiłem tego powtarzam.
Vito kręci jedynie głową.
Nie szkodzi. Pracujesz tutaj, ta kobieta serwisowała tutaj samochód. Prowadzę biznes, chłopie, a nie gabinet osobliwości. Nie mam czasu na poranne pranie twoich brudów.
Kładzie czek na biurku i jednym palcem przesuwa go w moją stronę.
Chcesz to bierz, nie to nie. Tak czy inaczej tutaj już nie pracujesz.
No więc oczywiście biorę czek. Wychodzę, słysząc, jak Vito ryczy na innych mechaników, aby wracali do pracy, a potem, jak zaczynają między sobą szeptać. Wtedy uświadamiam sobie, że to nie koniec.
Vito powie im prawdę, trzech męskich facetów dowie się, że dzień w dzień pracowali w towarzystwie zboczeńca. A teraz zaginęła kobieta i w ich głowach zaczną się pojawiać równania typu dwa plus dwa równa się pięć.
Przyjdą po mnie. Niedługo. Bardzo niedługo. Próbuję wykonywać obliczenia we własnej rozgorączkowanej, pulsującej głowie.
Ucieczka równa się aresztowaniu przez policję, wsadzeniu do paki na dożywocie.
Pozostanie równa się pobiciu przez bandę zbirów, prawdopodobnie wykastrowaniu.
Głosuję za ucieczką, po chwili jednak dociera do mnie, że to nie ma znaczenia, dlatego że nawet doliczając nędzny czek od Vito, i tak nie mam potrzebnej na coś takiego kasy. Wtedy znowu zaczyna wzbierać we mnie wzburzenie, aż w końcu niemal biegnę ulicą, wpadam na jakąś laskę spryskaną kwiatowymi perfumami i biegnę jeszcze szybciej z jej perfumami w nosie i tuzinem bezbożnych fantazji w głowie, i nie uda mi się. Nie uda.
Najbardziej udana resocjalizacja systemu zaraz się złamie. Tak jest, Bob. Ten dzieciak wybuchnie.
Rozdział 16
Wiecie, czego ludzie pragną najbardziej? Bardziej niż miłości, bardziej niż pieniędzy, bardziej niżpokoju na świecie? Czuć się normalnie. Chcą mieć świadomość, że ich uczucia, ich życie, ichdoświadczenia są takie same jak innych ludzi.
To właśnie kieruje nami wszystkimi. Korporacyjni prawnik, typowy pracoholik, który odwudziestej trzeciej zaczyna wędrówkę po barach, wychyla kolejne cosmopolitany i wyrywabezimienną laskę, wstaje o szóstej rano, zmywa z siebie wszystkie dowody nocnej rozpusty i wbija sięw elegancki garnitur Brooks Brothers. Ogólnie szanowana mama, znana ze swych domowych ciast iwystroju domu w stylu Marthy Stewart, która w tajemnicy łyka ritalin swego syna, aby dać sobie zewszystkim radę. Albo poważany lider polityczny, który w tajemnicy posuwa swego sekretarza, ale itak pojawia się przed wiadomościami o jedenastej, aby powiedzieć reszcie nas, że musimy braćwiększą odpowiedzialność za swoje życie.
Nie chcemy czuć się wynaturzeni, inni czy odosobnieni. Chcemy czuć się normalnie. Chcemy być poprostu tacy jak wszyscy inni, a przynajmniej tacy, jak nakazują telewizyjne reklamy viagry, botoksuczy kredytów konsolidacyjnych. Dążąc do normalności, będziemy ignorować to,co musimyignorować. Będziemy tuszować to, co musimy tuszować. I będziemy lekceważyć wszystko, co musimylekceważyć, abyśmy mogli podtrzymywać iluzję perfekcyjnie wyregulowanego szczęścia.
I może, ogarnięci przemożnym pragnieniem bycia normalnymi na nasz własny sposób, Jason i jatacy się właśnie staliśmy.
Tak więc co sześć do dziewięciu miesięcy robiłam sobie wychodne na jedną albo dwie noce.
Pracującym mamom potrzebna jest chwila oddechu, prawda? Jakież to miłe i taktowne ze stronymojego męża, że pozwala mi na takie wypady do „spa". Tak więc on przesiadywał do późna,nachylony nad komputerem, szaleńczo stukając w klawiaturę. Godziny pracy pisarzy często bywajądługie i nieregularne, prawda? Jakież to z mojej strony miłe i wyrozumiałe, że nigdy nie narzekamna wymagającą pracę mojego męża.
Dawaliśmy sobie nawzajem przestrzeń. Ignorowaliśmy to, co musieliśmy ignorować. A wmiędzyczasie staliśmy ramię w ramię i przyglądaliśmy się, jak Ree jedzie niepewnie po chodniku naswoim pierwszym trójkołowym rowerku. Głośno dopingowaliśmy ją do pierwszego skoku do basenu.
Śmialiśmy się, kiedy po raz pierwszy weszła na paluszkach do lodowatego Oceanu Atlantyckiego i zkrzykiem wybiegła z powrotem na piasek. Wielbiliśmy naszą córkę. Czciliśmy jej każdy chichot,śmiech, beknięcie i słowo, jakie wydostawało się z jej ust. Uwielbialiśmy jej niewinność, wolnegoducha, ikrę. I może kochając ją, nauczyliśmy się także kochać siebie nawzajem. A przynajmniej takmi się wydawało. Pewnego wieczoru pod koniec tego lata, kiedy Ree we wrześniu miała zacząćchodzić do przedszkola, a ja podjąć pierwszą pracę jako nauczyciel stażysta, siedzieliśmy z Jasonemdo późna. Nastawił płytę George'a Winstona. Coś łagodnego i melodyjnego. Ree i ja nieustannietorturowałyśmy go rock and rollem, on jednak zawsze skłaniał się ku muzyce klasycznej. Zamykał
oczy i medytował byłam pewna, że mocno śpi, by po chwili się przekonać, że nuci cicho pod nosem.
Dzisiejszego wieczoru siedzieliśmy na małej sofie. Lewe ramię miał przerzucone przez oparcie,palcami dotykał mojego karku i delikatnie nimi przesuwał. Robił to coraz częściej. Lekki, delikatnydotyk, niemal roztargnione pieszczoty. Na początku zdumiał mnie ten kontakt fizyczny. Od tamtejpory nauczyłam się siedzieć nieruchomo, nie odzywać ani słowem. Im dłużej tak się zachowywałam,tym dłużej mnie dotykał. Och, jakże lubiłam czuć stwardniałe opuszki jego palców muskające mojebarki, przeczesujące włosy. Czasami głaskał mnie po głowie, a ja wyginałam się pod jego dłonią jakmały kociak.