Aha. Jeśli chodzi o alibi, to ten koleś jest nie do pobicia. Pół tuzina naszych ludzi potwierdzi, gdzie był wczoraj w nocy, nawet jeśli przez jakiś czas w ogóle go tam nie było. Znaczy to Miller pogroził jej palcem żebyś nie dała się nabrać na wygląd pana Jonesa. McDreamy to także McSpryciarz. To takie niesprawiedliwe.
D.D. oddala mu kartkę.
Ma adwokata?
Dotarli do końca ulicy, odwrócili się i ruszyli z powrotem. Szli teraz pod wiatr, jego siła przyciskała okrycia do ich piersi, a twarze atakowały słone, kłujące kropelki.
Jeszcze nie. Po prostu nie chce odpowiadać na nasze pytania.
Zaprosiliście go na komisariat?
Chciał, żeby mu pokazać nakaz aresztowania.
D.D. uniosła na te słowa brew. A więc McDreamy rzeczywiście był McSpryciarzem. A przynajmniej więcej wiedział na temat swoich konstytucyjnych praw niż przeciętny obywatel. Interesujące. Opuściła głowę, aby uniknąć wiatru.
Żadnych śladów wtargnięcia z użyciem siły?
Nie, a posłuchaj tylko, zarówno główne, jak i boczne drzwi są zrobione ze stali.
Poważnie?
Aha. Z zasuwami od wewnątrz i na zewnątrz. Och, i znaleźliśmy drewniane kołki powbijane w większość ram okiennych.
Pierdzielisz. Co powiedział mąż?
To jedno z tych pytań, na które odmówił odpowiedzi.
Jest tam system alarmowy? Może kamera?
Nie i nie. Nie ma nawet kamerki sprawdzającej nianie. Pytałem.
Zbliżali się teraz do domu, uroczego bungalowu z lat pięćdziesiątych wyglądało na to, że posiada więcej zabezpieczeń niż Fort Knox.
Zamki od wewnątrz i od zewnątrz mruknęła D.D. Żadnej kamery. Zastanawiam się, czy taka struktura jest po to, aby trzymać kogoś z dala od domu, czy aby trzymać kogoś w środku.
Myślisz, że znęcał się nad żoną?
Nie byłaby to żadna nowość. Wspominałeś coś o dziecku?
Czteroletnia dziewczynka. Clarissa Jane Jones. Mówią na nią Ree.
Rozmawialiście już z nią?
Miller zawahał się.
Mała cały ranek przesiedziała na kolanach ojca, wyglądała na dość zaszokowaną. Nie przypuszczam, aby ten facet pozwolił nam porozmawiać z nią na osobności, więc nie naciskałem.
Uznałem, że pogadamy z obojgiem, kiedy będziemy mieć nieco więcej amunicji.
D.D. pokiwała głową. Przepytywanie dzieci nie należało do przyjemnych zadań. Niektórzy detektywi mieli do tego dryg, inni nie. Po niechęci Millera wnioskowała, że on należy do tej drugiej grupy. I dlatego właśnie to D.D. będzie musiała się tym zająć.
Mąż jest zamknięty? zapytała.
Weszli po schodkach i stanęli przed jaskrawozieloną wycieraczką, na której niebieskie słowo
„Witamy" otaczało mnóstwo zielonych i żółtych kwiatków. Według D.D. taką właśnie wycieraczkę mogła wybrać mała dziewczynka i jej matka.
Ojciec i córka siedzą w pokoju dziennym. Zostawiłem z nimi funkcjonariusza. To jedyne, co mogę zrobić w tej chwili.
W tej chwili zgodziła się. Przeszukaliście dom?
W dziewięćdziesięciu procentach.
Samochody?
Aha.
Budynki gospodarcze?
Aha.
Sprawdziliście miejscowe sklepy, sąsiadów, przyjaciół, krewnych i współpracowników?
W toku.
I nigdzie ani śladu Sandry Jones.
Miller zerknął na zegarek.
Mniej więcej sześć godzin po zgłoszeniu męża nie ma śladu po dwudziestotrzyletniej białej kobiecie Sandrze Jones.
Ale macie potencjalne miejsce zbrodni, czyli sypialnię państwa Jones, potencjalnego świadka w osobie czteroletniej córki Sandry i potencjalnego podejrzanego w osobie męża Sandry, dziennikarza.
Takie jest podsumowanie?
Takie jest podsumowanie. Miller pokazał na drzwi, wykazując pierwsze objawy zniecierpliwienia.
Jak to chcesz rozegrać: dom, mąż czy dzieciak?
D.D. położyła dłoń na gałce u drzwi. Jej reakcja była instynktowna znieruchomiała na moment, aby ją przemyśleć. Tych kilka pierwszych godzin, kiedy miało się zgłoszenie, ale jeszcze nie przestępstwo, zawsze było krytycznych dla śledztwa. Dysponowano podejrzeniami, ale nie było jeszcze mowy o prawdopodobnym motywie; istniała osoba, którą należało się zainteresować, ale jeszcze nie główny podejrzany. Właściwie mieli jedynie wystarczająco dużo sznurka, żeby się powiesić.
D.D. westchnęła, zrozumiała, że nieprędko wróci do domu, i dokonała wyboru.
Rozdział 3
Zawsze byłem dobry, jeśli chodzi o rozpoznawanie gliniarzy. Inni potrafią podczas gry w pokera blefować z parą dwójek. Ja niestety nie. Ale umiem rozpoznawać gliniarzy.
Pierwszego policjanta w cywilu zauważyłem podczas śniadania. Nasypałem do miski płatki Rice Krispies i oparłem się o zmatowiały blat, chcąc się zabrać za jedzenie. Wyjrzałem przez małe okno nad zlewem i dostrzegłem go przez koronkową firankę: biały mężczyzna, jakieś metr siedemdziesiąt cztery, metr siedemdziesiąt sześć wzrostu, ciemne włosy, ciemne oczy, idący chodnikiem w kierunku południowym. Ubrany był w zwykłe spodnie, sportową marynarkę z materiału wyglądającego na tweed i niebieską koszulę. Jego wypolerowane ciemnobrązowe buty miały grube czarne podeszwy. W prawej ręce trzymał niewielki notes w spiralnej oprawie.
Gliniarz.
Włożyłem do ust łyżkę płatków, pogryzłem, przełknąłem, całość powtórzyłem.
Mniej więcej półtorej minuty później pojawił się drugi facet. Wyższy metr osiemdziesiąt dwa, metr osiemdziesiąt pięć, krótko obcięte jasne włosy i mięsista twarz, którą chuderlacy mojego pokroju automatycznie mają ochotę uderzyć. Miał na sobie podobne jasnobrązowe spodnie, inną sportową marynarkę i białą koszulę. Policjant Numer Dwa rozpracowywał prawą stronę ulicy, moją stronę.
Trzydzieści sekund później zapukał do moich drzwi.
Włożyłem do ust łyżkę płatków, pogryzłem, przełknąłem, całość powtórzyłem.
Mój budzik włącza się co rano o szóstej pięć, od poniedziałku do piątku. Wstaję, biorę prysznic, golę się i zakładam stare dżinsy i stary T shirt. Jestem typem faceta, który nosi białe obcisłe slipki.
Preferuję także białe skarpetki do kolan z trzema granatowymi paskami na górze. Jestem taki od zawsze i to się już nie zmieni.
O szóstej trzydzieści jem miskę płatków Rice Krispies, następnie myję miskę i łyżkę i zostawiam je do wyschnięcia na spranej zielonej ścierce do naczyń, rozłożonej obok zlewu ze stali nierdzewnej. O
szóstej pięćdziesiąt wychodzę do pracy w miejscowym warsztacie samochodowym, gdzie zakładam upaćkane smarem niebieskie ogrodniczki i zajmuję swoje miejsce pod maską samochodu. Mam zręczne palce, co oznacza, że zawsze znajdę pracę. Ale zawsze będę tym gościem pod maską, nigdy tym, który ma kontakt z klientami. Nigdy nie dostanę tego typu roboty.
Pracuję do osiemnastej, z godzinną przerwą na lunch. To długo, ale w moim przypadku tylko nadgodziny są w miarę dobrze płatne, no i mówiłem już, że mam zręczne palce i niewiele się odzywam, co oznacza, że nie wadzę przełożonym. Po pracy wracam pieszo do domu. Na kolację najczęściej odgrzewam ravioli. Oglądam w telewizji Kroniki Seinfelda. O dziesiątej jestem już w łóżku.
Nigdzie nie wychodzę. Nie bywam w barach, nigdy nie wyskakuję ze znajomymi do kina. Śpię, jem, pracuję. Każdy kolejny dzień wygląda praktycznie tak samo. Nie można tego nazwać prawdziwym życiem. Już raczej egzystowaniem.
Psychiatrzy mają na to swoje określenie: udawanie normalności.
Tylko w taki sposób umiem żyć.
Biorę do ust kolejną łyżkę płatków, gryzę, przełykam i całą czynność powtarzam.
Znowu pukanie do drzwi.
Światło jest zgaszone. Moja gospodyni, pani H., pojechała na Florydę w odwiedziny do wnuków i nie ma sensu marnować prądu tylko na mnie.