Okej, mam do czynienia z tym facetem od dwóch dni. I jest chłodny. Arktycznie zimny. Poplątany w jakiś głęboko fundamentalny sposób, który najpewniej wymaga chodzenia do końca życia na terapię, zażywania sześciu rodzajów farmaceutyków i przeszczepu osobowości. Ale jest jaki jest i zauważyłam pewien schemat w tym jego zamrożeniu.
To znaczy? W głosie Bobby'ego pojawiło się zniecierpliwienie. No dobrze, w końcu była już prawie północ.
Im bardziej chodzi o coś osobistego, tym bardziej się w sobie zamyka. Tak jak dziś rano.
Przesłuchujemy przy nim jego czteroletnią córkę. Mała przytacza ostatnie słowa swojej matki, które, mówię ci, nie brzmią wcale obiecująco. A ten koleś opiera się o ścianę, jakby wyłączono w nim jakiś przycisk. Jest tam, ale go nie ma. Tak właśnie pomyślałam dzisiaj, kiedy mu powiedziałam, że jego żona jest w ciąży. Zniknął. Ot tak. Byliśmy razem w pokoju, ale on zniknął.
Jesteś pewna, że nie mogę się za niego wziąć?
Pieprz się poinformowała go D.D.
Ja ciebie też kocham, mała. Usłyszała, jak ponownie ziewa, a potem pociera twarz. No dobra, więc masz jednego naprawdę zimnego klienta, który prawdopodobnie ma jakiegoś rodzaju taktyczną przeszłość i wie, jak działać w ekstremalnych okolicznościach. Sądzisz, że należał kiedyś do sił
specjalnych?
Sprawdziliśmy jego odciski w systemie, ale na nic nie natrafiliśmy. No bo nawet gdyby zajmował
się tymi supertajnymi bzdetami w stylu Jamesa Bonda, jego misje nie zostałyby wprowadzone do systemu, ale służba wojskowa owszem no nie? Znaleźlibyśmy ten fragment układanki.
No tak. Jak on wygląda?
D.D. wzruszyła ramionami.
Trochę jak Patrick Dempsey. Gęste faliste włosy, ciemne oczy…
Och, na litość boską. Szukam podejrzanego, a nie kandydata na randkę w ciemno.
Zarumieniła się. Koniecznie, koniecznie musi się z kimś bzyknąć.
Metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, siedemdziesiąt pięć kilo, trzydzieści parę lat, ciemne włosy i oczy, żadnych cech wyróżniających ani zarostu.
Sylwetka?
Wysportowana.
No widzisz, ten opis pasuje do kogoś z sił specjalnych. Duzi faceci nie dadzą sobie rady podczas treningu wytrzymałościowego i dlatego właśnie zawsze się powinno szukać mniejszego. W głosie Bobby'ego słychać było zadowolenie. Były snajper idealnie wpasowywał się w te kryteria.
Ale widniałby w aktach zanuciła.
Kurde. No dobrze, jakiego rodzaju dokumenty rzeczywiście się pojawiły?
Akt małżeństwa, prawo jazdy, numer ubezpieczenia zdrowotnego i rachunki bankowe. Podstawy.
Akt urodzenia?
Nadal szukamy.
Mandaty za przekroczenie prędkości, wezwania od straży miejskiej?
Nic.
Karty kredytowe?
Jedna.
Kiedy została wydana?
Hm… D.D. musiała się zastanowić, spróbować przypomnieć sobie, co przeczytała w raporcie.
W ciągu ostatnich pięciu lat.
Niech zgadnę, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy otwarto konta w banku? zapytał Bobby.
Teraz, kiedy o tym mówisz, rzeczywiście wygląda na to, że większość aktywności finansowej mniej więcej przypada na okres, kiedy Jason i jego żona przeprowadzili się do Bostonu.
Jasne, ale skąd pochodziły pieniądze?
Tego też na razie szukamy.
Tym razem dłuższa pauza.
Podsumujmy odezwał się powoli Bobby. Masz nazwisko, prawo jazdy i numer ubezpieczenia zdrowotnego, ale żadnej wcześniejszej aktywności niż sprzed pięciu lat.
D.D. się ożywiła. Do tej pory nie patrzyła na to w ten sposób, ale kiedy Bobby to powiedział…
Taa. Okej. Jedyna aktywność miała miejsce w ciągu ostatnich pięciu lat.
No dalej, D.D., ty mi powiedz. Co jest nie tak z tym wszystkim?
Jasna cholera! wykrzyknęła D.D. Uderzyła dłonią w kierownicę. „Jones" to fałszywe nazwisko, no nie? Wiedziałam. Po prostu wiedziałam. Przez cały czas to mówiłam. Im więcej się dowiadujemy o tej rodzinie, tym bardziej się wszystko wydaje… po prostu należyte. Nie za bardzo zajęci, nie za bardzo nudni. Nie za bardzo towarzyscy, nie za mało towarzyscy. Wszystko jest jak należy. Niech to szlag trafi! Jeśli się okaże, że należą do programu ochrony świadków, to się pochlastam.
To niemożliwe zapewnił ją Bobby.
A to czemu? Naprawdę nie chciała, aby jej sprawa była częścią programu ochrony świadków.
Bo gdyby rzeczywiście tak było, do tyłka dobieraliby ci się już federalni. Minęło czterdzieści osiem godzin i informacja o zaginięciu żony pojawiła się w mediach. Niemożliwe, aby się o tym nie dowiedzieli.
Poczuła się lepiej, ale nie wszystko było jasne.
No to co mamy?
On coś zrobił. Albo ona. W każdym razie jedno z nich ma nową tożsamość. Dowiedz się, które.
Wypowiedziane przez Bobby'ego słowa o prawdopodobnym fałszywym nazwisku D.D. uznała za radę eksperta. W końcu ożenił się z kobietą, która w przeszłości nosiła co najmniej dwanaście nazwisk, a może i więcej. Wtedy ją olśniło.
Pan Smith. Kurwa. Pan Smith!
Szczęściarz z tego Pana Smitha powiedział Bobby, przeciągając samogłoski.
To kot. Ich kot. Wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Ale pomyśl tylko. Rodzina to pan i pani Jones, a ich kot to Pan Smith. To taki prywatny żart, psiakrew! Masz rację, kpią z nas.
Głosuję na Pana Lodówkę.
Cholera jęknęła D.D. Ja to mam pecha. Wszystko wskazuje na to, że mój główny podejrzany to poczciwy dziennikarz z sekretną tożsamością. Wiesz, kogo to przypomina, no nie?
Nie wiem. Kogo?
Pieprzonego Supermana.
Rozdział 23
Kiedy Jason miał czternaście lat, jego rodzina wybrała się do zoo. Był wtedy już zbyt duży i cyniczny na tego rodzaju rozrywki, ale jego młodsza siostra, Janie, szaleńczo kochała wszystko, co miało futerko, więc dla jej dobra zgodził się.
Większość rzeczy robił właśnie dla dobra Janie, który to fakt jego matka wykorzystywała z zapamiętaniem.
No więc robili rundkę wokół zoo. Oglądali śpiące lwy, śpiące niedźwiedzie polarne, śpiące słonie. „No naprawdę" pomyślał Jason. „Ile śpiących zwierząt trzeba zobaczyć?" Bez słowa ominęli ekspozycję z owadami, ale skręcili do Świata Gadów. Dziesięcioletnia Janie tak naprawdę nie lubiła węży, niemniej jednak lubiła piszczeć podczas patrzenia na nie, więc miało to w sumie jakiś pokręcony sens.
Niestety, najważniejszy eksponat pyton birmański był zakryty i na kartce napisano: Wyszłam na lunch. Najmocniej przepraszam, Polly.
Janie zachichotała, uważając to za całkiem zabawne. Jason wzruszył ramionami, dlatego że dla niego ten pyton byłby po prostu kolejnym śpiącym zwierzakiem. Ruszył więc za siostrą i ojcem w stronę wyjścia. Jednak w ostatniej chwili obejrzał się i dostrzegł, że karton nie zakrywa całej szyby.
Pod tym kątem mógł zajrzeć do środka i się przekonać, że Polly nie wyszła na lunch, Polly jadła lunch.
Lunch był zresztą bardzo uroczy drżał na podłodze, gdy tymczasem olbrzymi wąż otworzył pysk i rozpoczął powolny, mozolny proces wciągania królika do swego podłużnego żółtego cielska.
Jason stanął jak wryty. Przez minutę, a może dwie stał w totalnym bezruchu, nie będąc w stanie odwrócić wzroku, gdy tymczasem uduszone ciałko centymetr po puszystym centymetrze znikało w przełyku pytona.
Pomyślał wtedy, wpatrując się w nieżywego króliczka: Dokładnie wiem, jak się czujesz.
Wtedy ojciec dotknął jego ramienia, a on ruszył za nim do wyjścia, ku gorącemu powietrzu lata w Georgii.
Jego ojciec aż do wieczora uważnie mu się przyglądał. Wypatrywał oznak czego? Psychozy?
Nieuchronnie zbliżającego się załamania nerwowego? Wybuchu pełnego przemocy?
Nie doszło do tego. Nigdy nie doszło. Jason przeżywał każdy dzień tak jak i poprzedni, krok za pełnym bólu krokiem, chwilę za pełną bólu chwilą, chudy, boleśnie mizerny chłopiec uzbrojony wyłącznie w kamienne spojrzenie.