W chwili, gdy odstawiam miskę rozmoczonych płatków, gliniarz decyduje się odwrócić na pięcie i zejść po schodkach. Przechodzę na drugi koniec kuchni, skąd mam widok na to, co robi. Kieruje się do moich sąsiadów i puka do ich drzwi.
Sprawdzanie. Gliniarze sprawdzają ulicę. I nadeszli od północy. Coś się więc stało, prawdopodobnie na tej ulicy, w części północnej.
Przypomina mi się coś, o czym naprawdę nie chciałem myśleć, ale co dryfuje na dnie mojej świadomości od chwili, kiedy rozdzwonił się budzik i poszedłem do łazienki, gdzie przejrzałem się w lustrze nad zlewem. Dźwięk, który usłyszałem zaraz po tym, jak wczoraj wieczorem wyłączyłem telewizor. Wiem, że nie chcę tego wiedzieć, ale nie potrafię wyrzucić tego z głowy.
Daję sobie spokój ze śniadaniem i zamiast tego siadam na krześle w kuchni.
Szósta czterdzieści dwie. Dzisiaj jednak nie będzie udawanej normalności.
Dzisiaj będzie coś prawdziwego.
Mam problemy z oddychaniem. Serce mocno mi wali, czuję, że dłonie zaczynają się pocić. I w mojej głowie pojawia się tyle myśli naraz, że to aż boli, i słyszę, jak ktoś jęczy, i wprawia mnie to w konsternację, dopóki nie uświadamiam sobie, że to ja sam.
Jej uśmiech, jej słodki, słodki uśmiech. To, jak na mnie patrzy, jakbym miał trzy metry wzrostu, jakby w jednej mojej dłoni mieścił się cały świat.
A potem po jej policzkach spływają łzy. „Nie, nie, nie. Proszę, Aidan, przestań. Nie…"
Gliniarze przyjdą po mnie. Prędzej czy później. Pod moimi drzwiami zjawi się dwóch gliniarzy, trzech, cała brygada antyterrorystyczna. Dlatego właśnie istnieją tacy ludzie jak ja. Ponieważ każda społeczność musi mieć swojego łajdaka i nie zmieni tego żadna ilość udawanej normalności.
Muszę pomyśleć. Muszę ułożyć plan. Muszę się stąd, kurwa, wynieść.
Ale dokąd? Na jak długo? Nie mam zbyt dużo kasy…
Próbuję kontrolować oddech. Trochę się uspokajam. Mówię sobie, że wszystko będzie dobrze.
Trzymam się programu. Zero picia, zero palenia, zero Internetu. Chodzę na spotkania, trzymam się z daleka od kłopotów.
Żyć normalnie, być normalnym, no nie?
Jestem cholernie dobrym kłamcą, zwłaszcza gdy w grę wchodzi policja.
D.D. zaczęła od kuchni. Jeśli obróciła głowę w prawo i zerknęła w stronę drzwi, widziała sylwetkę mężczyzny na ciemnozielonej dwuosobowej sofie, której oparcie zakrywał afgan w kolorach tęczy.
Jason Jones siedział nieruchomo, a pod brodę miał wciśniętą znieruchomiałą głowę z kręconymi włosami jego córki, Ree, która chyba zasnęła.
D.D. celowo nie przyglądała się zbyt długo. Nie chciała tak od razu zwracać na siebie uwagi. Instynkt nie mylił Millera: mieli do czynienia z osobą inteligentną, która zdawała się wiedzieć, jak się poruszać wśród meandrów prawa. Co znaczyło, że musieli się spiąć i działać szybko, jeśli chcieli wydobyć jakieś sensowne odpowiedzi od męża albo czteroletniego potencjalnego świadka.
Skupiła się więc na kuchni.
W kuchni, tak jak i w pozostałej części domu, zachowało się nieco starodawnego czaru, a jednocześnie widoczny był jej wiek. Odklejające się linoleum w czarno białą kratę. Sprzęt AGD, który niektórzy określiliby jako retro, a który D.D. uważała za po prostu stary. Pomieszczenie było bardzo małe. Przy zaokrąglonym blacie na czerwonych winylowych stołkach barowych mogły siedzieć dwie osoby. Pod oknem znajdował się mały stolik, stał na nim komputer.
D.D. uznała to za interesujące. Trzyosobowa rodzina i tylko dwa miejsca siedzące. Czy to mówiło coś na temat ich wzajemnych relacji?
Kuchnia była czysta blaty powycierane, pod wyłożoną płytkami ścianą stał rzędem standardowy kuchenny sprzęt ale nie do przesady: w zlewie stały brudne naczynia, a na suszarce czyste, czekające na powrót do właściwych szafek. Nad kuchenką wisiał zabawny stary zegar ze wskazówkami w kształcie widelca i łyżki, a część okien przysłaniały jasno żółte firanki z namalowanymi jajkami sadzonymi. Nienowocześnie, ale przytulnie. Widać, że ktoś się starał.
D.D. dostrzegła wiszącą na haczyku czerwoną kraciastą ścierkę do naczyń i nachyliła się, aby ją powąchać. Miller spojrzał na nią dziwnie, ale ona jedynie wzruszyła ramionami.
Jakiś czas temu spotkała się z przypadkiem przemocy domowej Daleyowie, tak się nazywali gdzie despotyczny mąż, Pat, zmuszał żonę, Joyce, do codziennego szorowania domu z żołnierską precyzją.
D.D. nadal miała w pamięci dojmujący zapach amoniaku, przez który łzawiły jej oczy, gdy chodziła od pokoju do pokoju, dopóki, rzecz jasna, nie dotarła do pomieszczenia na tyłach domu, i woń amoniaku zastąpił mdły zapach wysychającej krwi. Okazało się, że dobra stara Joyce rankiem nie pościeliła należycie łóżka. Więc Pat uderzył ją pięścią w nerki. Joyce zaczęła sikać krwią i uznawszy, że umiera, wyciągnęła śrutówkę z furgonetki męża, chcąc dopilnować, by on odszedł z tego świata razem z nią.
Joyce przeżyła uraz nerek. Mąż, Pat, któremu śrut odstrzelił większą część twarzy, nie miał tyle szczęścia.
Jak na razie kuchnia wydała się D.D. przeciętna. Brak maniakalnego nawyku albo przymusu aby utrzymywać wszystko w sterylnej czystości. Po prostu miejsce, gdzie matka podawała kolację, z pokrytymi okruszkami talerzami czekającymi w zlewie na to, aż ktoś się nimi zajmie.
D.D. przeniosła uwagę na torebkę z czarnej skóry stojącą na blacie. Miller podał jej w milczeniu parę lateksowych rękawiczek. Kiwnęła głową i zaczęła przeglądać zawartość torby.
Na początek zajęła się telefonem komórkowym Sandry Jones. Mąż nie oczekiwał, że telefon jego żony pozostanie nietknięty, mogli więc go oglądać do woli. D.D. sprawdziła wiadomości tekstowe i listę połączeń. W oczy rzucił jej się tylko jeden numer, oznaczony jako DOM. Z pewnością mama dzwoniła, aby skontrolować córkę. Drugim najczęściej wybieranym numerem była KOMÓRKA JASONA, najpewniej żona dzwoniła, aby skontrolować męża.
D.D. nie mogła bez hasła odsłuchać wiadomości głosowych, ale się tym nie przejęła. Miller skontaktuje się z operatorem sieci i każe zapisać wiadomości oraz przedstawić ich wykaz. Operator w swojej bazie danych zachowywał kopie nawet wykasowanych wiadomości, co często okazywało się pomocne. Miller wyciągnie także od operatora wykaz ostatnich kilku rozmów wraz z numerami rozmówców, aby pomóc ustalić ostatnie działania zaginionej.
W torebce znalazła też trzy szminki w odcieniach zgaszonego różu, dwa długopisy, pilnik do paznokci, batonik muesli, czarną frotkę do włosów, okulary do czytania i portfel z czterdziestoma dwoma dolarami, ważnym prawem jazdy wydanym przez stan Massachusetts, dwiema kartami kredytowymi, trzema kartami z supermarketów i jedną z księgarni. Na końcu wyjęła niewielki kołonotatnik, pełen różnych list: rzeczy do kupienia, sprawy do załatwienia, umówione spotkania.
Wydał jej się ważny, więc pozostawiła go na wierzchu, a Miller kiwnął głową.
Obok torebki leżał duży pęk kluczy. D.D. uniosła go pytająco.
Kluczyk z pilotem jest od szarego volvo kombi zaparkowanego na podjeździe. Dwa to klucze od domu. Nie wiemy, od czego są cztery klucze, ale podejrzewamy, że przynajmniej jeden od jej klasy.
Każę to sprawdzić jednemu z moich ludzi.
Sprawdziliście bagażnik kombiaka? zapytała ostro.
Miller posłał jej wymowne spojrzenie.
Tak, psze pani. Żadnych niespodzianek.
D.D. nie zawracała sobie głowy przeprosinami. Odłożyła po prostu klucze i sięgnęła po stertę jakichś szkolnych papierów, opisanych starannie czerwonym długopisem. Sandra Jones zadała swojej klasie krótkie wypracowanie. Każdy uczeń musiał odpowiedzieć na pytanie: „Gdybym zakładał własną wioskę, pierwszą zasadą dla wszystkich kolonistów byłoby… i dlaczego".