Sformułowanie, iż w głąb takiej wyspy nie można dotrzeć, okazało się bardzo subtelne. Gałęzie drzew zwisały aż do ziemi, broniąc wstępu do tej twierdzy.
J.T. zdjął koszulę, wyciągnął maczetę i zaczął wycinać wąskie przejście w gęstwinie. Zamierzał dotrzeć do polany ze słodką wodą, znajdującej się dokładnie pośrodku wyspy.
Pokonanie planowanego dystansu zajęło mu cztery godziny katorżniczej pracy. Tymczasem zdążył rozebrać się do bielizny. Dolly miała rację mówiąc, że za bardzo wychudł. Przez trzy tygodnie pobytu w szpitalu stracił sporo na wadze, a lewą część ciała wciąż miał silnie zaróżowioną. Teraz czuł tam swędzenie od potu. Na chwilę przystanął zdyszany i rozejrzał się dookoła. Od trzech stron był całkowicie zasłonięty przez mangrowce, niskie drzewa z połyskliwymi liśćmi, przed sobą widział jednak mały kawałek gołej ziemi, pokryty resztkami wyrzuconymi przez morze. Sączył się tam strumień, wypływający gdzieś spod drzew. Miejsca starczało akurat na namiot, ognisko i ułożenie niewielkich zapasów. Tyle właśnie J.T. potrzebował do szczęścia.
Otarł pot z twarzy i obrócił się ku ścieżce, którą pracowicie wyciął. Szlak obfitował w zwroty i zakręty, a w dwóch miejscach ginął całkowicie. J.T. nie pracował tam maczetą, lecz przeczołgał się pod nisko zwieszającymi się gałęziami. Nie chciał, żeby świeżo wycięta ścieżka prowadziła prosto do jego obozowiska. Zdarzało się, że do wysp u wybrzeży Florydy podpływały niemieckie lodzie podwodne, a J.T. nie zamierzał zbudzić się którejś nocy z bagnetem przy szyi.
Zanim ową ścieżką ściągnął do obozowiska wszystkie rzeczy, słońce chyliło się ku zachodowi. Gdy wreszcie skończył, chwycił za dużą szmatę i mając na sobie jedynie szorty i wysokie buty, z nożem przytroczonym do pasa, wrócił na brzeg. Tam ściągnął buty i wszedł do ciepłej wody.
– Coś by się tu jeszcze przydało – mruknął pod nosem, wspominając orzeźwiający chłód wody w swoim rodzinnym miasteczku, w stanie Maine.
Gdy zanurzył się po szyję, zanurkował i bez wysiłku dopłynął pod wodą do najbliższego wraku, wystającego nad powierzchnię. Wojna sprawiła, że na płyciznach wokół Key West leżało niestety pełno żelastwa. Woda była nieprzezroczysta, ale J.T. widział miejsca, gdzie cień się pogłębiał. Wetknął szmatę do dziury w resztkach jakiegoś wraku i skręciwszy ją kilka razy, wyciągnął z powrotem. Z jej fałdów sterczały czułki czterech homarów.
Jeden wyswobodził się jeszcze w morzu, ale trzem pozostałym J.T. szybko podsunął kij, a gdy zacisnęły na nim szczypce, poniósł je do obozowiska. Wkrótce rozpalił ognisko i zagotował wodę. Zręcznym, wyćwiczonym ruchem złamał homarom kręgosłupy i po kolei wrzucił je do garnka. Były nieco inne niż te, które pamiętał z dzieciństwa, mniejsze, z plamiastą skorupą, ale poczerwieniały tak samo.
W godzinę później cisnął puste skorupy do wody i z uśmiechem wspiął się do hamaka, zawieszonego między dwoma drzewami. Powietrze było łagodne, wiatr ledwie poruszał gałęziami. Woda plaskała o brzeg, a on był najedzony. Wreszcie poczuł błogi spokój.
Dawno już nie spał tak smacznie jak tej nocy. Śniła mu się góra krewetek na śniadanie. Pierwszy raz od tygodni nie dręczyły go koszmary z nocy, gdy doznał poparzeń. Wreszcie nie widział wokół siebie ognia.
Wzeszło słońce, a J.T. spał dalej. Podświadomie czuł, że nie ma wokoło pielęgniarek, które o piątej rano podetknęłyby mu pod nos tacę z nierdzewnej stali i spytały radośnie: „I jak się dzisiaj czujemy?” Uśmiechnął się i śnił dalej o żółtoogoniastym lucjanie pieczonym w ognisku.
Gdy rozległy się strzały, J.T. był zbyt głęboko uśpiony, by je usłyszeć, a tym bardziej zdać sobie sprawę z natury hałasu. Spał z przekonaniem, że jest bezpieczny, i w jakiś sposób wiedział, że nikt nie celuje do niego.
Obudził się raptownie i natychmiast usiadł wyprostowany. Czuł, że coś jest nie tak, ale nie wiedział co. Zeskoczył z hamaka, nie zwracając uwagi na ból lewej strony ciała, naciągnął buty, zasznurował je, jak umiał najszybciej, chwycił za karabin i znikł z polany; miał na sobie szorty, a przy pasie nóż.
Dotarł do brzegu, ale nie usłyszał niczego podejrzanego, niczego też nie zobaczył. Zaśmiał się ze swojej nagiej płochliwości.
– Coś mi się przyśniło – mruknął i chciał ruszyć z powrotem ku wyciętemu przez siebie szlakowi, lecz zanim zrobił pierwszy krok, rozległy się następne strzały.
Nisko pochylony, puścił się biegiem po brzegu, wzdłuż zarośli. Szybko dostrzegł źródło dźwięków. Dwóch mężczyzn płynęło łodzią motorową, jeden sterował, drugi stojąc celował do czegoś z karabinu.
J.T. zamrugał kilka razy, aż wreszcie dojrzał w wodzie ciemny, okrągły kształt. Ludzką głowę.
Nie zastanowił się nad tym, co robi. Była wszak wojna i głowa mogła należeć do niemieckiego szpiega, który w pełni zasługiwał na swój los. Przez myśl przeszło mu tylko, że walka dwóch na jednego jest nie fair. Oparł karabin o pień drzewa, zrzucił buty i skoczył do wody.
Płynął najciszej, jak potrafił, usiłując nie tracić z pola widzenia ani mężczyzn, ani głowy. Gdy głowa znikła pod wodą i nie wróciła na powierzchnię, zanurkował głęboko pod dziób łodzi.
– Tam! – usłyszał okrzyk nad sobą w chwili, gdy się zanurzał. Zaraz potem seria pocisków przecięła wodę. Jeden z nich trafił go w ramię. J.T. dalej płynął w dół, szukając tonącego człowieka. Uświadomił sobie, że musi nabrać powietrza, i właśnie wtedy zauważył zwiotczałe ciało, opadające na dno. Energicznie poruszył więc nogami i zszedł jeszcze niżej.
Chwycił tonącego w talii i dopiero wtedy zaczął płynąć ku powierzchni. Po prawej stronie widział korzenie mangrowców, więc starał się do nich dotrzeć. W płucach czuł ogień, uszy wypełniało mu łomotanie serca.
Kiedy się wynurzył, myślał tylko o zaczerpnięciu powietrza, ludzie w łodzi nic już go nie obchodzili. Niezręcznie chwycił głowę topielca za włosy i wyciągnął nad powierzchnię. Próbując ustalić swoje położenie, zdał sobie sprawę, że nie słyszy krztuszenia się wodą. Ciało, które trzymał, było bezwładne. Tamci w łódce zgasili silnik i znajdowali się o parę metrów od niego, ale byli odwróceni plecami.
Po cichu podpłynął do korzeni mangrowców. Mimo wolt syknął, bo małż z ostrą skorupą, przyklejony do korzenia, przeciął mu skórę na zranionym boku. Mimo to wsunął się głębiej w gąszcz, nie zważając na następne małże. Tamci tymczasem manewrowali łodzią za pomocą wioseł.
– Załatwiłeś ją – powiedział jeden z nich. – Spadamy.
– Chcę być tego pewien – odrzekł mężczyzna z karabinem.
Ją? – pomyślał J.T. i przyjrzał się głowie opartej na jego ramieniu. Zobaczył delikatną, bardzo sympatyczną twarz. Wydało mu się, że kobieta nie żyje.
Poczuł złość. Miał ochotę zaatakować mężczyzn w łodzi, którzy napadli na kobietę, ale nie miał broni oprócz noża, ciało pokrywały mu na pół zagojone oparzeliny, a do tego nie wiedział, jak głęboko w ramieniu tkwi mu kula.
Odruchowo przyciągnął kobietę do siebie, chroniąc ją przed ostrymi skorupami małży. Natrafił na krzywiznę piersi. Poczuł nagły przypływ uczuć opiekuńczych i objął ją niemal czule. Zerknął gniewnie na mężczyzn próbujących zobaczyć coś w wodzie.
– Coś słyszę, chyba motor – powiedział mężczyzna siedzący w łodzi. – Ona na pewno nie żyje. Wynośmy się stąd.
Jego kumpel założył broń na ramię, usiadł i odpowiedział skinieniem głowy. Pierwszy zapalił silnik i łódź szybko się oddaliła.
J.T. odczekał, aż mężczyźni znikną z pola widzenia, po czym, osłaniając kobietę własnym ciałem, wypłynął spomiędzy korzeni. Trzymał ją postrzelonym ramieniem, a drugim zagarniał wodę. W końcu dopłynął do brzegu.