Na chwilę zamknął oczy. Przypomniał sobie, co zaszło. Od dnia, gdy uratował księżniczkę, była nie do wytrzymania. Wciąż czegoś żądała, zachowywała się jak tyran, domagała się od niego więcej i więcej. Wciąż było jej mało, choćby dał jej nie wiadomo ile. A dał jej mnóstwo pieniędzy, własnych pieniędzy, które odkładał na nowy jacht. I nawet mu nie podziękowała.
Nigdy w życiu tak się nie cieszył jak w chwili, gdy wsadził ją w pociąg do Waszyngtonu. Miał szczerą nadzieję, że jej więcej nie zobaczy.
Nie dane mu jednak było zaznać takiej radości. W kilka dni później na rozkaz prezydenta „poproszono” go o stawienie się w stolicy. Dla podkreślenia wagi tej „prośby” omal nie przyłożono mu pistoletu do skroni.
Nikt nie chciał mu zdradzić, o co chodzi, ale J.T. i tak wiedział, że ma to coś wspólnego z Jej Królewską Upierdliwością. Raz po raz przeklinał los za to, że zetknął go z tą kobietą.
Prawie zaraz po wylądowaniu samolotu stał się obiektem wściekłego ataku. Chcieli, żeby ożenił się z tą wydrą. Początkowo tylko się z nich śmiał, ale nie trwało to długo. Odmówiono mu jedzenia, picia i snu. Godzinami go przekonywano, czyniąc zamach na wszystko, co dla J.T. było święte. Tłumaczono mu, że zdradza ojczyznę, że hańbi dobre imię rodziny. Grożono dyscyplinarnym zwolnieniem z armii i odesłaniem w niesławie do domu. Posłużono się w namowach kobietą, która uwodziła go obietnicą, że małżeństwo będzie krótkotrwałe, a Stany Zjednoczone potrzebują jego pomocy.
W końcu wyraził zgodę, bo uznał, że mówią prawdę. Stany Zjednoczone naprawdę potrzebowały kogoś, kto pomógłby księżniczce, a zasoby mineralne Lankonii i jej położenie miały w tej wojnie strategiczne znaczenie.
Zanim wszedł do sali konferencyjnej, w której zgromadziło się kilku generałów ze ścisłego dowództwa wojsk lądowych i marynarki, był kompletnie wykończony. Ktoś się nad nim zlitował i podsunął mu krzesło, więc natychmiast zwiesił głowę na pierś i przysnął. Zbudziła go księżniczka, wydająca rozkazy, jakby był jej fagasem.
Chętnie skręciłby jej kark. Miała czelność go poniżać, choć przecież sama chciała wrócić do kraju, a on tylko zgodził się jej pomóc.
Krótkie nabożeństwo przestał jak męczennik, przygotowujący się do złożenia ofiary życia. Dostrzegł wrogie spojrzenia innych ludzi, jakby robił coś wstrętnego tej uroczej kobiecie. Uroczej, też coś! Miał ochotę wykrzyczeć im to w twarz. Uratował jej życie, wydał na nią swoje dwuletnie oszczędności, znosił w spokoju cierpkie uwagi, i to on był tu za gruboskórnego chama!
Nawet kobiety w mundurach patrzyły na niego nieprzyjaźnie i to jeszcze wzmogło jego irytację. Nigdy przedtem nie miał męsko – damskich kłopotów. Pochodził z najbogatszej rodziny w mieście, podobnie jak bracia nie raził szpetotą, a do tego lubił dziewczyny. Do tej pory zawsze była to porażająca kombinacja. Odkąd jednak poznał księżniczkę, kobiety zdawały się patrzeć na niego jak na wcielonego diabła, choć nie wydawało mu się, by czymkolwiek zawinił. Uratował kobietę przed utonięciem i nawet zgodził się na małżeństwo, a mimo to wszyscy zdawali się uważać, że zrobił coś okropnego.
Po uroczystości pragnął tylko się wyspać. Odstawienie księżniczki do hotelu było jedną wielką męką. Nie chciała ani pokazać drogi, ani iść za nim. Co dwie minuty musiał się odwracać, żeby sprawdzić, czy jeszcze ma ją za sobą. Zwykle okazywało się, że nie, więc musiał zawracać i ją ciągnąć. Nic dziwnego, że po wejściu do apartamentu padł na łóżko i natychmiast zasnął.
Kiedy zadzwonił telefon i jakiś mężczyzna powiedział, że księżniczkę aresztowano za kradzież w sklepie, wydało mu się to idealnym zakończeniem tego potwornego tygodnia. Powlókł się na posterunek policji i zobaczył ją, jak siedzi z tą wyniosłą miną przyklejoną do twarzy, jakby oczekiwała zbawienia.
Naturalnie nie podziękowała mu ani słowem, chociaż znowu wyciągnął ją z kłopotów. Tylko sztywno siedziała, jakby spodziewała się, że rozłoży przed nią czerwony dywan, po którym będzie mogła przejść.
W hotelu role prawie się odwróciły: omal nie zaczął jej przepraszać. Próbował wyjaśnić, że jest zmęczony i głodny, ale do niej wcale to nie dotarło. Równie dobrze mógłby mówić do marmurowego posągu. Jej prześliczna twarzyczka ziała chłodem, przypominała maskę.
Zamówił kolację, potem musiał jej pokazać, jak napełnić wannę. Postanowił jednak położyć kres takiej obsłudze, bo groziło mu, że zostanie pokojówką.
Szczerze się ucieszył, że pukanie służby hotelowej pozwoliło mu odczepić się od księżniczki. Przez czaty czas, gdy posilał się kolacją, siedziała w wannie. Po zjedzeniu wszystkich czterech porcji miał trochę wyrzutów sumienia, zamierzał nawet Jej powiedzieć, żeby jeszcze coś sobie zamówiła, ale skusiło go łóżko. Zasnął, zanim księżniczka wyszła z łazienki.
Następne, co miał zarejestrowane w świadomości, to krzyk „Gotowa!”, który usłyszał tuż przy uchu. Zerwał się myśląc, że znowu pali się skład amunicji. Potrzebował dłuższej chwili, żeby odzyskać orientację.
Księżniczka leżała obok niego w fikuśnym różowym tasaku, cała sztywna, jakby odlano ją ze stali. Dopiero po chwili, dotarło do niego, że chciała go zachwycić. Nigdy w życiu nie widział czegoś tak mało podniecającego jak ta zimna, pozbawiona uczuć kobieta.
Nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy wybuchnąć złością. Rozwścieczyło go, że udało jej się sprowadzić go do wyobrażenia prymitywnego samca, który nie potrafi nad sobą zapanować na widok istoty płci żeńskiej, leżącej w jego łóżku w głęboko wyciętym, przezroczystym fatałaszku, podkreślającym jej wcale niebrzydkie kształty.
Pamiętał, jak się na nią wydarł. Przyjęła to z kamienną twarzą, ale przecież marmur jest nieruchomy. Wstała z łóżka i wyszła z pokoju.
Natychmiast zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, jakby to on zrobił coś złego. Przewrócił się na brzuch i grzmotnął pięścią w poduszkę. Gdyby ta księżniczka chociaż uśmiechnęła się do niego, pokazała, że potrafi być człowiekiem? A właściwie czy potrafi być człowiekiem? Po tym wszystkim J.T. znowu dość długo nie mógł zasnąć.
Teraz spojrzał na zegarek i zorientował się, że czas wstawać. Może wszystko mu się przyśniło. Może nie był wcale żonaty z nieprzystępną księżniczką. Może był nadal zwyczajnym porucznikiem Montgomerym, a nie wrogiem publicznym numer jeden.
O dziewiątej następnego ranka Aria popatrzyła na porucznika Montgomery’ego wyłaniającego się z sypialni. Wciąż miał na sobie zmięty mundur i czarny zarost na policzku. Wyglądał jak pirat.
– A więc to prawda – jęknął, spoglądając na nią zaspanymi oczami. – Myślałem, że może mi się śniło.
Wstała z sofy starając się nie pokazać po sobie, jak zdrętwiała.
– Co do ostatniej nocy… – zaczął.
Minęła go i skierowała się do łazienki. Złapał ją za ramię i obrócił ku sobie.
– Może wczoraj w nocy byłem nieco zbyt szorstki. Moi dowódcy postarali się, żebym nie miał za dużo snu, a kiedy wreszcie udało mi się iść spać, policja zadzwoniła, że siedzisz w pace.
Popatrzyła na niego zimno.
– Czy to jest twój lup z kradzieży? – spytał cicho i jedną ręką dotknął jej ramienia. – Ładny.
– To jest „durny fatałaszek”, jak to nazwałeś. – Wyrwała mu się, ale chwycił ją za długi, sunący po ziemi dół negliżu.
– Chcę ci powiedzieć, że przykro mi z powodu ostatniej nocy. Nie dotknąłbym cię, nawet gdybyś była Ritą Hayworth. Nie zamierzałem urazić twoich uczuć.