Amerykanie traktowali ją dobrze, chociaż dosyć dziwacznie. W jednej chwili ktoś się jej kłaniał, w następnej łapał ją za łokieć i wolał: „Uważaj, skarbie, bo się przewrócisz!”
Dotarli do miejsca zwanego Miami i natychmiast zaprowadzono ją do samolotu, który miał polecieć na Key West, najbardziej wysunięty na południe kraniec Stanów Zjednoczonych. Tam czekało Arię zwiedzanie wielkiej bazy marynarki wojennej i stoczni remontowej, w której naprawiano okręty uszkodzone podczas wojny. Doprawdy niefortunnie się złożyło, że na jej dwutygodniową podróż składały się wyłącznie odwiedziny w bazach marynarki i szpitalach wojskowych oraz luncze z bogatymi Amerykankami ze stowarzyszeń charytatywnych. Aria wołałaby przeznaczyć przynajmniej jedno popołudnie na konną przejażdżkę, ale nigdzie nie widziała wierzchowców. Szkoda, bo bardzo lubiła galopować. Dziadek zapowiedział jej jednak, że Amerykanie będą chcieli przekonująco pokazać, jak bardzo ich kraj potrzebuje wanadu, więc przyjęcia z udziałem przystojnych młodych ludzi byłyby nie na miejscu.
Aria wysiadła z samolotu prosto na czerwony dywan, rozwinięty na płycie lotniska. Czekało na nią kilka otyłych pań, ubranych w suknie z pastelowego szyfonu, notabene nieprzyzwoicie krótkie. Kobiety dzierżyły obfite wiązanki kwiatów. Aria przyjęła te wszystkie bukiety z uśmiechem, chociaż nogi bolały ją jak nieszczęście, a upał na Key West przyprawiał o szum w głowie. Trzy razy musiała dyskretnie maskować ziewnięcie – w tym czasie kwiaty, przekazane przez nią damie dworu, powędrowały dalej do amerykańskiego oficera, następnie do szeregowego i wreszcie do kierowcy, który włożył je do bagażnika długiej, czarnej limuzyny.
W bazie marynarki odprowadzono ją do przygotowanego dla niej pokoju. Tam kompletnie osłupiała. Pokój wyglądał tak, jakby Amerykanie ogołocili wyspę z wszystkich pozłacanych mebli, jakie tylko mogli znaleźć, i wstawili je w jedno miejsce. Postawiony w pośpiechu kanciasty barak z czysto użytkowymi pomieszczeniami zupełnie nie pasował do rzeźbionych, pozłacanych mebli.
Aria przesłała damie dworu uspokajające spojrzenie w obawie, by w jakiś sposób nie obraziła Amerykanów, sama jednak lękała się, że ten pokój będzie ją straszył po nocach. Na razie dwie garderobiane miały godzinę na przygotowanie jej do bankietu.
W czasie przyjęcia siedziała na podwyższeniu, przy długim stole, w otoczeniu generałów i miejscowych znakomitości ubranych w garnitury cuchnące gałkami antymolowymi. Każdy czuł się w obowiązku przemówić, a Aria usiłowała ukryć to, że po prostu zasypia. Była wściekle głodna, ale nie mogła nic zjeść, bo Amerykanie wpuścili reporterów i pozwolili im robić zdjęcia przez cały czas trwania posiłku. Następczyni tronu nie wolno fotografować podczas jedzenia, Aria siedziała więc sztywno wyprostowana do czasu, gdy zabrano jej sprzed nosa prawie nietknięty talerz.
Gdy wreszcie przyszedł czas na spoczynek, Aria dotkliwie czuła, jak bardzo ciąży jej suknia. Była północ, a już o szóstej rano czekała ją pobudka. Miała w programie śniadanie z jakimś politykiem, a o siódmej oglądanie czegoś, co zwało się pracownią doświadczalną żyrokompasów.
Stojąc pośrodku pokoju czekała, aż przyjdzie garderobiana i zdejmie z niej czarną suknię, a pokojowa przygotuje kąpiel. Właśnie w ciągu tych kilku minut zarzucono jej na głowę czarną szmatę i wyniesiono ją z pokoju, a najprawdopodobniej również z budynku. Gdy wreszcie dwaj mężczyźni zdjęli jej szmatę z głowy, była na wpół uduszona.
– Zostaniecie wynagrodzeni, jeśli mnie nie skrzywdzicie i odprowadzicie z powrotem do pokoju… – zaczęła, ale wsadzili jej do ust knebel, a potem związali ręce i nogi, wepchnęli ją na tylne siedzenie samochodu i odjechali.
Obaj siedzieli z przodu, w milczeniu. Wreszcie zatrzymali samochód i wysiedli. Poczuła wiatr znad oceanu. Podczas jazdy zdołała wyswobodzić ręce i nogi, ale dla niepoznaki znowu lekko je obwiązała. Wiedziała, że z pewnością podniesiono już alarm i ludzie jej szukają, musiała jednak wyczekać na dobrą sposobność do ucieczki.
Mężczyźni wrócili i zanim zdążyła sprawdzić, gdzie dojechali, znów ją okryli. Tym razem wsadzili ją chyba na łódź.
– Daj jej pooddychać – powiedział jeden, zapalając silnik. Zdjęto jej więc ścierkę z twarzy.
Dobrze przyjrzała się mężczyznom. Z przerażeniem uprzytomniła sobie, że jeśli pokazują jej twarze, to na pewno chcą ją zabić. Czuła zapach oceanu i widziała niebo, ale nic więcej.
Po jakiejś godzinie jeden z mężczyzn powiedział:
– Wystarczy. Skończmy z tym. – Zmniejszył obroty silnika.
Aria miała wrażenie, że widzi liście drzewa. Potem zobaczyła, że mężczyzna podnosi karabin i sprawdza, czy jest naładowany.
Zareagowała natychmiast. Pod szmatą uwolniła się z więzów i skoczyła przez burtę motorówki do wody. Zakołysała przy tym łodzią i dzięki temu zyskała kilka drogocennych sekund. Zanurkowała, ale gdy wypłynęła na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza, mężczyzna z karabinem strzelił. Znów zanurkowała. Pamiętała jeszcze czwarte zanurzenie, a potem już nic, dopiero człowieka, który ją trzymał i ordynarnie się do niej odzywał.
No i siedziała teraz pod palmą w kraju, który był stanowczo za upalny. Doskwierał jej brak snu i głód. Miała jednak wrażenie, że jedynym mieszkańcem tej okropnej wyspy jest na wpół nagi człowiek z ludu.
Wstała, spróbowała wygładzić suknię i odgarnąć włosy do tylu. Postanowiła poszukać tego człowieka. Amerykanom z pewnością brakowało stosownego wychowania. Dlaczego człowiek z ludu nie przeprosił za to, że jej dotyka? I dlaczego dotąd nie przyniósł jedzenia? Wyglądało na to, że sama musi go znaleźć, żeby oddal ją z powrotem w ręce rządu Stanów Zjednoczonych. Tamci na pewno szaleją z niepokoju od chwili, gdy znikła.
Zadanie okazało się niełatwe. Przez godzinę chodziła tam i z powrotem po cuchnącym, wąskim pasie wybrzeża, ale nie zauważyła ani śladu człowieka z ludu. Co za dziwaczny sposób odnoszenia się do następczyni tronu! Naturalnie Aria czytała, że Amerykanie nigdy nie mieli króla, ale nawet to nie usprawiedliwiało zachowania tego plebejusza. W jej kraju wszystkim ludziom niskiego stanu zależało na zadowoleniu władczyni. Ilekroć wychodziła z pałacu, stawali szpalerem wzdłuż ulic, by ją pozdrowić i wręczyć jej podarki. A może ten mężczyzna był księciem i dlatego rościł sobie prawa do tak śmiałego zachowania? Pomysł wydał jej się jednak absurdalny. Amerykanie żyją w równości, wszyscy są z ludu, nie ma wśród nich następcy tronu, nie ma arystokratów. Po prostu naród plebejuszy.
Znów usiadła na brzegu. Dlaczego ten człowiek z ludu nie wraca? Nawet Amerykanin powinien mieć dość wychowania, by przynieść księżniczce posiłek.
W południe wróciła pod palmę. Gorąco, głód i brak snu wreszcie ją pokonały. Wyciągnęła się na piasku i zasnęła.
Gdy się zbudziła; panował mrok. Wokoło krzyczały jakieś dziwne ptaki, w okolicznych zaroślach słyszała szelesty. Przysunęła się bliżej do pnia palmy i podciągnąwszy kolana pod brodę, objęta je ramionami. Chwilami zapadała w drzemkę, ale na ogól rozmyślała, co dzieje się w bazie marynarki wojennej. Gdyby zawiadomiono jej dziadka króla o porwaniu, byłby bardzo zmartwiony. Musiała jak najszybciej wrócić do cywilizacji i dać światu znać, że jest cała i zdrowa.
Wzeszło słońce. Aria wyprostowała plecy. Może nagi człowiek opuścił wyspę i została sama? Może jednak przyjdzie jej umrzeć?
Padł na nią cień. Podniosła głowę i ujrzała mężczyznę. Miał na sobie rozpiętą koszulę, spod której wyzierała znaczna część obficie owłosionego torsu. Wiedziała, że nie powinna kierować wzroku prosto na tego osobnika.