– Głodna? – spytał.
– Tak – odrzekła.
Wyciągnął przed siebie ryby nabite na patyki, ale odwróciła głowę. Rzucił ryby na kępkę trawy i zaczął zbierać drewno.
– Wiesz, chyba źle nam się zaczęła znajomość – powiedział. – Może trochę za bardzo się spoufaliłem. A poza tym ten postrzał na dzień dobry, jeszcze przed śniadaniem, nie wprawił mnie w najlepszy humor. Spróbujmy od początku. Nazywam się J.T. Montgomery.
Popatrzyła, jak kucnął przy ogniu i obraca ryby nabite na gałązki. W rozpiętej koszuli, z nagim, owłosionym torsem i czarnymi bakami na policzkach wyglądał niezwykle prymitywnie, bardziej jak ktoś wyjęty żywcem z książki o Attyli, wodzu Hunów, niż dobrze wychowany człowiek. Matka ostrzegała Arię przed tak wyglądającymi mężczyznami, a w każdym razie przed niestosownie ubranymi, bo w istnienie kogoś takiego jej matka zapewne w ogóle by nie uwierzyła. Takim mężczyznom nigdy nie pozwolono by na podobne impertynencje.
– Jak masz na imię? – spytał z uśmiechem.
Nie spodobał jej się ten przesadnie poufały uśmiech. Należało natychmiast położyć temu kres.
– Mów do mnie „wasza wysokość” – odparła surowo.
Mężczyzna odwrócił głowę; przestał się uśmiechać.
– Dobra, księżniczko, niech ci będzie. Masz. – Podsunął jej pod nos rybę na witce.
Aria spojrzała oszołomiona. Księżniczka powinna jeść wszystko, czym ją częstują, ale jak właściwie należało jeść coś takiego?
– Masz – powiedział J.T. i zsunął rybę na palmowy liść. – Wcinaj.
Aria spojrzała na to danie ze zgrozą. Po chwili zdumiała się jeszcze bardziej, gdy zobaczyła, że mężczyzna zamierza usiąść po drugiej stronie ogniska i tam zjeść swoje ryby.
– Nie możesz. – Żachnęła się.
– Czego nie mogę? – spytał, zerkając na nią z ukosa. Właśnie pchał sobie do ust kawałek ryby.
– Nie możesz siedzieć ze mną. Jesteś z ludu, a ja jestem…
– No, nie! Znowu! – Zerwał się na równe nogi i stanął nad nią. – Mam cię po uszy. Najpierw ryzykuję życie, żeby cię uratować, i w podziękowaniu słyszę tylko: „Nie wolno ci mnie dotykać, jestem następczynią tronu!” Potem nie chcesz jeść ryb, a do tego mam cię nazywać „wasza wielebność” i…
– Wysokość – powiedziała.
– Co?
– Mówi się do mnie „wasza wysokość”, nie „wielebność”. Jestem następczynią tronu. Któregoś dnia zostanę królową. Musisz zwracać się do mnie „wasza wysokość” i natychmiast odwieźć mnie do waszej bazy marynarki. Potrzebuję również noża i widelca.
Mężczyzna wypowiedział kilka angielskich słów, których jej nauczyciel nie przewidział w programie.
Czy to możliwe, że ten człowiek się złości? – pomyślała Aria. Nie potrafiła sobie wyobrazić, z jakiego powodu miałoby tak być. Powinien być zaszczycony, że będzie mógł odwieźć ją do bazy. O czymś takim można opowiadać wnukom.
Napady złości plebejuszy najlepiej było ignorować. To brak wychowania i pracy nad sobą sprawiał, że okazywali tyle uczuć.
– Chcę opuścić to miejsce zaraz po posiłku. Jeśli umyjesz nóż, który nosisz przy sobie, zjem posługując się tym nożem.
Mężczyzna wyjął nóż zza pasa, otworzył i cisnął nim tak, że ostrze wbito się w piasek centymetry od jej dłoni. Aria ani drgnęła. Plebejusze byli nieobliczalni, a z powodu swoich nastrojów również niebezpieczni. Należało traktować ich z wyższością.
Wyciągnęła nóż z ziemi i skinęła nim na plebejusza, dając mu tym samym odprawę.
– Możesz teraz iść przygotować łódź. Zaraz będę gotowa.
Usłyszała śmiech nad głową. To dobrze, pomyślała, przynajmniej jest teraz w lepszym nastroju. Sam musiał zrozumieć, jak dziecinnie się burmuszył.
– Dobra, księżniczko, siedź tu sobie i czekaj. – Z tymi słowami odwrócił się i odszedł.
Aria odczekała, aż zniknie z pola widzenia, po czym znów spojrzała na rybę.
– Mówi do mnie „księżniczko”, jakbym była owczarkiem collie – mruknęła pod nosem.
Minęło sporo czasu, nim dociekła, jak można zjeść rybę, nie dotykając jej palcami. Znalazła gałązkę, oczyściła ja w dogasającym ognisku i wreszcie zaczęła skubać zimne mięso gałązką i nożem. Ku swemu zdumieniu dała radę nie tylko jednej rybie, lecz również dwóm innym, które zostawił jej mężczyzna.
Nadeszło południe, ale on nie zameldował, że łódź jest gotowa. Pomyślała, że bardzo ospale wypełnia swoje obowiązki. Potrzebował całego dnia, żeby złowić trzy ryby, więc sprowadzenie lodzi zajmie mu prawdopodobnie dwa razy tyle. Dzień płynął, a człowiek z ludu nie wracał. Czy wszyscy Amerykanie są tacy jak on? – zastanawiała się Aria. Dziadek nie tolerowałby takiego zachowania u jakiegokolwiek służącego w pałacu. Ale Stany Zjednoczone są bardzo młodym krajem w porównaniu z Lankonią. Aria poważnie zastanawiała się nad ich zdolnością do przetrwania. No, bo jeśli wszyscy Amerykanie są tacy tępi i ciemni jak ten tutaj? Jak Stany Zjednoczone chcą wygrać wojnę, skoro panuje tam taki brak dyscypliny? Ten kraj wyraźnie potrzebuje nie tylko wanadu, lecz również nowej ludności.
Po południu zaczął padać deszcz. Najpierw tylko lekko mżyło, potem jednak wiatr się wzmógł i zrobiło się chłodniej. Aria skuliła się pod drzewem i owinęła nogi spódnicą.
Deszcz ściekał jej po twarzy, zęby szczękały. Nie przedstawię go do odznaczenia, postanowiła. Zaniedbuje swoje obowiązki wobec następczyni tronu.
Błyskawica przecięta niebo. Deszcz siekł teraz z wielką siłą.
– Nie masz nawet tyle rozumu, żeby się schować przed deszczem?
Podniosła głowę i znów zobaczyła nad sobą mężczyznę. Nadal nosił bardzo skąpe odzienie, a policzki miał jeszcze bardziej zarośnięte niż przedtem.
– Gdzie jest łódź? – zawołała, przekrzykując szum deszczu.
– Nie ma żadnej łodzi! Musimy tu wytrzymać jeszcze trzy dni.
– Nie mogę tu zostać. Ludzie będą mnie szukać.
– Porozmawiamy o tym kiedy indziej, dobrze? Wcale mi się to nie podoba, ale musisz się schronić w moim obozowisku. Wstawaj i chodź za mną.
Wstała, przytrzymując się pnia.
– Masz iść za mną – powiedziała.
– Gdzieś ty żyła do tej pory, że nikt cię nie zamordował? No dobra, niech szanowna pani prowadzi.
Natychmiast zrozumiała, że nie ma pojęcia, w którą stronę iść.
– Możesz iść pierwszy – powiedziała z wdziękiem.
– To wielka uprzejmość z pani strony – odrzekł. Pierwszy raz powiedział coś, co było do przyjęcia.
Ruszył w stronę gąszczu. Aria odczekała, aż oddali się o kilka kroków, i ruszyła jego śladem. Nie należało zanadto się do niego zbliżać, nie był człowiekiem godnym zaufania. Podążała więc kilka metrów za nim, ale wkrótce deszcz całkiem go zasłonił i straciła go z oczu. Stanęła nieruchomo i czekała. Zawrócił po kilku długich minutach.
– Trzymaj się blisko mnie! – krzyknął przez szum deszczu. Potem odwrócił się i chwycił ją za rękę. Była zdumiona, że on mówi tak głośno.
Arię znów ogarnęła trwoga. Dotknął jej, mimo iż wyraźnie mu zabroniła. Spróbowała się wyrwać, ale nie rozluźnił chwytu.
– Możesz sobie nie mieć ani krzty rozumu, ale ja mam! – ryknął i zaczął ją ciągnąć.
Doprawdy brak słów na określenie impertynencji tego człowieka, pomyślała. Tymczasem J.T. parł przed siebie, ściskając rękę Arii niczym pies pilnujący kości. Od czasu do czasu wykrzykiwał do niej jakiś rozkaz, na przykład kazał jej się schylić. Raz nawet schwycił ją za ramiona i pchnął na ziemię. Wyobrażał sobie, że będzie się czołgała pod gałęziami! Usiłowała mu wytłumaczyć, że musi wyciąć trochę gałęzi, ale wcale jej nie słuchał. Nie miała wyboru. Groziło jej, że plebejusz będzie ją ciągnął na brzuchu. Co za upokarzająca i absurdalna sytuacja.