Выбрать главу

Wcisnęła się w słomę. Tak, Julian był człowiekiem, na którego powinna patrzeć z nadzieją. Był przystojny, znal wagę obowiązku, a do tego miał przygotowanie do objęcia tronu. On znał zasady protokołu. Wiedział, że ma iść dwa kroki za swą królewską żoną.

Przez chwilę Aria wyobrażała sobie J.T. jako księcia małżonka. Ubrani w ceremonialne szaty wchodziliby właśnie na schody, prowadzące do budynku Rady Najwyższej, gdy J.T. poczułby nagle zniecierpliwienie, bo tego samego popołudnia odbywałby się mecz kierowanej przez niego ligi baseballowej dla dzieci, z udziałem ich synów. Chwyciłby więc Arię za rękę i wciągnął ją do budynku.

Co za absurd, pomyślała, ale uśmiechnęła się na myśl o synach.

Nie, wykluczone! Miała zostać królową, a nie amerykańską panią domu. Nie wolno jej było pozwolić sobie na męża, który nie wiedział niczego o obowiązkach i odpowiedzialności. Musiała się skupić na księciu Julianie. Przypomniała sobie ich jedyny pocałunek. Zastanowiło ją, czy Julian jest zdolny do czegoś więcej. Przed wyjazdem do Ameryki nie zdawała sobie sprawy z drzemiącej w niej namiętności, więc nie miała sposobu, żeby ocenić Juliana. Postanowiła sprawdzić, jak zachowywałby się nie tylko jako książę małżonek, lecz również jako mąż.

Przed świtem zrobiła się senna. Jak buduje się tamę? – rozmyślała. Jak nawadnia się plantację na zboczach gór? Może Julian będzie to wiedział. Albo może najmie do pomocy amerykańskiego inżyniera. Zasnęła.

Poruczniku – odezwał się pilot – Wygląda na to, że naprawdę coś jest nie tak z silnikiem. Mamy jeszcze parę minut do odlotu, więc jeśli pan chce, może pan rozprostować kości.

– Jasne – mruknął J.T. i wyskoczył na zewnątrz.

Było ciemno, ale księżyc świecił jasno. J.T. poszedł na koniec pasa startowego, przyglądając się skąpej górskiej roślinności. Zapalił papierosa i mocno zaciągnął się dymem. Szukał czegoś, co mogłoby go uspokoić.

Nigdy nie pragnął niczego bardziej, niż odlecieć z tego kraju, znaleźć się o setki kilometrów od swojej księżniczki.

– Jaka tam moja księżniczka? – burknął pod nosem i przydeptał niedopałek papierosa.

– Pan pójdzie ze mną – powiedział ktoś za jego plecami.

J.T. odwrócił się i zobaczył uzbrojonego człowieka. Nie dyszał, jak mężczyzna podchodził. W oddali rozległ się odgłos samolotowych silników.

– Pan pójdzie ze mną, poruczniku Montgomery – powtórzył mężczyzna.

– Muszę wsiąść do tego samolotu. – J.T. chciał odepchnąć napastnika, ale z krzaków wyłoniło się trzech jego kolegów z bronią gotową do strzału.

– Musi pan iść z nami.

J.T. potrafił ocenić, kiedy opór nie ma sensu. Dwaj mężczyźni szli przed nim, dwaj z tyłu. W ich towarzystwie dotarł do czarnego samochodu ukrytego w mroku. Już siedząc w środku ujrzał odlatujący samolot.

– Niech ją szlag trafi! – prychnął, był bowiem przekonany, że to, co go teraz czeka, jest bezpośrednim następstwem znajomości z księżniczką Arią.

Jechali trzy kwadranse. Wreszcie dotarli do dużego, kamiennego domu, otoczonego potężnymi drzewami.

– Tędy – powiedział jeden z uzbrojonych mężczyzn.

Wnętrze domu było oświetlone setkami świec stojących w zabytkowych, srebrnych kandelabrach. Z sufitu zwieszały się flagi, ściany były obite zakurzonymi tkaninami.

Jeden ze strażników wpuścił porucznika do jakiegoś pomieszczenia, a potem zamknął za nim drzwi. Minęła dłuższa chwila, nim oczy J.T. przywykły do nowego miejsca. Cały pokój był ciemny, tylko w głębi paliło się światło.

Za stołem siedział potężny, siwowłosy mężczyzna. Przed nim stały srebrne półmiski z jedzeniem. Za obitym tkaniną masywnym krzesłem z wysokim oparciem stał drugi mężczyzna, wysoki i żylasty.

– Proszę, niech pan wejdzie i usiądzie – odezwał się pierwszy z nich. – Czy coś pan jadł?

– Nie lubię, kiedy ktoś mi rozkazuje, trzymając mnie na muszce – burknął J.T. i nadal trwał na swym miejscu.

– Nikt nie lubi, ale w czasie wojny trzeba znosić różne pożałowania godne maniery. Mam tu cielęcinę, zająca, pasztet i trochę waszej amerykańskiej wołowiny. Jest też przepiórka, którą osobiście ustrzeliłem. Przypuszczam, że pan nie jadł obiadu.

J.T. przysunął się do stołu. Mężczyzna miał prawdopodobnie pięćdziesiąt kilka lat, ale siłą i sylwetką sprawiał wrażenie młodszego. Był bardzo mocnej budowy ciała. J.T. walczył z pokusą, by spytać go, czy dla rozrywki nie skręca karku bykom.

– Ned – powiedział nieznajomy – nalej naszemu Amerykaninowi trochę wina.

J.T. wzruszył ramionami, usiadł i zaczął nakładać sobie mięso na talerz.

– Co jest takie ważne, że aż musiałem przez te wysiąść z samolotu?

– Pański prezydent i ja chcemy prosić pana o przysługę.

J.T. znieruchomiał z kęsem wołowiny na widelcu.

– Roosevelt? – Spojrzał na mężczyznę bardzo badawczo. – Kim pan jest?

– Tak się składa, że królem tego kraju.

J.T. przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem zaczął jeść.

– Słyszałem, że pan leży na łożu śmierci, ale na moje oko nie jest pan ciężko chóry.

– Do jego wysokości należy zwracać się z odpowiednim szacunkiem – burknął żylasty człowiek, stojący za krzesłem.

– Ned bardzo o mnie dba – wyjaśnił król z uśmiechem. – Ale nie sądzę, żebyśmy chcieli uczyć Amerykanina poddańczego zachowania. Rozumiem, że moja wnuczka jest w drodze do Escalonu, gdzie zajmie należne jej miejsce.

J.T. nie odpowiedział. Król podobno nie wiedział niczego o perypetiach wnuczki, najwyraźniej jednak było inaczej. Mimo to J.T. nie zamierzał odkrywać kart i zdradzać królowi więcej ponad to, co władca Lankonii już wie.

– Może wyjaśni mi pan to i owo – powiedział w końcu.

– Zgoda – odrzekł król. – Kłopoty zaczęły się zaraz po rozpoczęciu przez moją wnuczkę wizyty w Stanach Zjednoczonych. Porwano ją i próbowano zastrzelić, prawdopodobnie na zlecenie kogoś z Lankonii. O ile wiem, uratował ją Pan z narażeniem życia. Jestem panu za to dozgonnie wdzięczny.

– W porządku.

– Z pańską pomocą moja wnuczka zwróciła się do władz Stanów Zjednoczonych o pomoc w odzyskaniu tronu. Armia Pańskiego kraju nalegała na jej ślub z Amerykaninem i osadzenie go obok niej na tronie. Sądzę, że chodzi o założenie amerykańskich baz wojskowych w Lankonii.

– Między innymi.

– Ano tak – powiedział król. – Jest jeszcze wanad. Ale Aria już się zgodziła sprzedać go Stanom Zjednoczonym. Czy jak dotąd się nie mylę?

– Jeszcze mnie pan nie znudził.

Król uśmiechnął się.

– Na męża wybrano pana. Po obejrzeniu pańskiego drzewa genealogicznego muszę stwierdzić, że jak na Amerykanina ma pan całkiem niezłych antenatów.

J.T. nie odpowiedział; dalej spokojnie jadł.

– Mieszkaliście we dwoje na Key West. Pan miał tam przydział wojskowy, a moja wnuczka uczyła się zachowywać jak Amerykanka. Musi pan opowiedzieć mi o tym zdjęciu Arii i pana matki, które ukazało się w „Key West Citizen”. Pani Montgomery wydaje się wspaniałą kobietą.

– Dobrze wyszła za mąż. Czy mógłby pan się trochę pośpieszyć? Chciałbym wrócić następnym samolotem do domu. Toczy się wojna, mam swoje zadania i nie stać mnie na dalszą zwłokę.

– Zadania? Ano tak. Jeszcze wina, poruczniku? – spytał król i dał znak Nedowi, żeby napełnił kieliszek. – Moja wnuczka właśnie wraca, żeby z pomocą tego ważniaka, ambasadora Stanów Zjednoczonych, zająć miejsce następczyni tronu. I znowu jej życie znajdzie się w niebezpieczeństwie.

J.T. przestał jeść.

– Powiedziano mi, że będzie miała ochronę.

– A komu mogę zaufać? Obecny tu Ned jest jedyną osobą, która bez wątpienia nie ma nic wspólnego z tą intrygą, ale on siedzi ze mną. Nie mogę ufać ani doradcom Arii, ani krewnym, ani nawet jej damom dworu.