Aria zbudziła się powoli, słysząc głos garderobianej.
– Książę Julian czeka na waszą wysokość. – Kobieta uśmiechnęła się dość bezczelnie. – Sprawia wrażenie, jakby bardzo się niecierpliwił.
Aria sennie zwlokła się z łóżka i poszła do łazienki. Powoli zaczęła się budzić, przypominając sobie w tym czasie wydarzenia poprzedniego wieczoru. Zamierzała wkrótce zrobić coś, by wymazać z pamięci swego amerykańskiego męża. Spędzi długie godziny sam na sam z Julianem, oglądając z nim wschód słońca.
Bardzo ją denerwowały garderobiane, nie mogła jednak ubrać się sama, bo wzbudziłaby tym niezdrowe zainteresowanie. Kobiety zastanawiałyby się, skąd ich pani umie to robić.
Wreszcie odziano ją w kostium do konnej jazdy i mogła pośpiesznie wyjść z komnaty. Dyskretnie zerknęła na wartownika przed drzwiami, ale miał wzrok wbity w punkt przed sobą. Próbowała zapamiętać jego twarz, bo gdyby rozeszły się plotki, że opuściła nocą swe apartamenty, właśnie ten żołnierz ponosiłby za nie winę.
– Dzień dobry, wasza wysokość – powitał ją Julian u drzwi Stajni. Potem, gdy stajenny wszedł do środka, pochylił się i delikatnie pocałował ją poniżej ucha. – A może powinienem powiedzieć: „kochana”? Wyglądasz zachwycająco.
Aria uroczo się zaczerwieniła.
– Prywatnie możesz mnie nazywać, jak chcesz – powiedziała skromnie.
– Wobec tego najbardziej chciałbym nazywać cię żoną – powiedział uwodzicielsko. – Jedziemy? Za godzinę będziemy głęboko w lesie. Sami we dwoje. Mamy mnóstwo czasu dla siebie.
Aria nadal się czerwieniła.
– Przykro mi, hrabio, ale to, co pan powiedział o samotności we dwoje, nie jest całkiem słuszne. – J.T. leniwie wyłonił się zza stajennych wrót.
– Skąd ty tutaj!? – syknęła Aria.
– Znasz tego człowieka? – spytał Julian, patrząc to na jedno, to na drugie.
Zerknęła kątem oka na J.T.
– Miałam wątpliwą przyjemność spotkać go w Stanach Zjednoczonych. Łączyły nas tam interesy.
J.T. uśmiechnął się promiennie.
– Jestem odpowiedzialny za zakup wanadu w Lankonii.
Julian podszedł bliżej i wziął Arię za ramię.
– Jej wysokość udzieli panu audiencji po powrocie z konnej przejażdżki.
– Nie – zgłosił sprzeciw J.T., stając między Arią i Julianem a końmi. – Widzi pan, hrabio, w Stanach Zjednoczonych zaczęły się pewne kłopoty i byliśmy…
– Kłopoty? – spytał Julian poważnym tonem. – Co on ma na myśli?
– Nic takiego – odrzekł J.T., zanim Aria zdążyła otworzyć usta. – Po prostu paru ludzi chciało postawić księżniczkę w przykrej sytuacji. Dlatego z dbałości o własne interesy rząd Stanów Zjednoczonych przysłał do Lankonii kilku żołnierzy, żeby się przekonać, czy nikt nie ma tutaj głupich pomysłów. Jeden z tych ludzi jest u króla, a ja mam dotrzymać towarzystwa obecnej tu następczyni tronu.
Julian nadal mocno trzymał Arię za ramię.
– To bardzo przezorne ze strony pańskiego rządu, ale zapewniam, że w czasie gdy jej wysokość jest ze mną, pańska opieka nie jest potrzebna. – Zrobił dwa kroki w stronę koni, lecz w dalszym ruchu przeszkodził mu J.T.
Stanowili spory kontrast. J.T. był wysoki, śniady, cerę miał zniszczoną od częstego przebywania pod gołym niebem. Julian był wytworem stuleci rasowego chowu: miał zadbaną skórę, wymanikiurowane dłonie. Niskie, schludne ciało trzymał sztywno wyprostowane.
– Przykro mi, panie hrabio – powiedział J.T. – Jadę razem z nią albo ona nigdzie nie jedzie.
Julian zirytowany strzelił szpicrutą o wyglansowane buty.
– Nie będę tolerował…
– W czym rzecz, hrabio? – spytał jowialnie J.T. – Boi się pan, że zepsuję panu miłe chwile z piękną kobietą? Będę się trzymał z tylu, możecie się migdalić, ile wlezie. – Mrugnął do hrabiego Juliana, którego twarz zaczynała purpurowieć ze złości. J.T. uśmiechnął się. – Naturalnie musicie zrozumieć, że jeśli nie pojadę z księżniczką, to umowa ze Stanami Zjednoczonymi nie dojdzie do skutku. Nie kupimy wanadu od kraju, który okazuje nam wrogość, a jeśli go nie kupimy, to więcej niż pewne, że nie pozwolimy też kupić nikomu innemu. To zaś oznacza, że możemy być zmuszeni do podjęcia dość stanowczych kroków, jakiejś wojny czy czegoś w tym rodzaju. Decyzja należy do was. – J.T. odwrócił się i zaczął odchodzić.
Aria przewróciła oczami i błagalnie spojrzała w niebo.
– Ani jedno słowo z tego wszystkiego nie ma pokrycia – Powiedziała do hrabiego.
– Ryzykujesz wojnę i nędzę – burknął na nią Julian. – Jestem zaskoczony twoją postawą. Czyżby twój kraj tak mało dla ciebie znaczył? – zapytał i ruszył za J.T.
Aria zazgrzytała zębami i zaczęła się zastanawiać, czym Julian bardziej się niepokoi, wojną czy nędzą. Pewnie nie chciałby się ożenić z władczynią kraju zniszczonego bombami.
Złajała się w myślach za takie rozważania i pozwoliła, by Julian pomógł jej dosiąść konia.
– Ma jechać z tyłu, więc będziemy właściwie sami – oświadczył Julian przepraszającym tonem i ucałował jej dłoń odzianą w rękawiczkę.
Aria gwałtownie odsunęła się od niego. Uśmiechnęła się złośliwie. Nie pozwoli porucznikowi Montgomery’emu zepsuć tej przejażdżki. Da mu niezłą szkołę. Ciekawe, czy porucznik umie jeździć konno.
– Pojedziemy północną ścieżką na Górę Kowana.
– Czy jesteś pewna, że tego chcesz, Ario?! – Julian zachłysnął się z wrażenia. – Dość długo nie ćwiczyłaś jazdy konnej.
Pochyliła się ku Julianowi.
– Może uda nam się zgubić eskortę i wtedy będziemy jednak sami – powiedziała, dyskretnie do niego mrugając.
– Pojadę za tobą na koniec świata, miła – odparł cicho.
Koń J.T. wpadł znienacka między Juliana i Arię. Rozdzielił ich, a klacz Arii zaczęła się niebezpiecznie boczyć na brukowanym dziedzińcu.
– Przepraszam – powiedział J.T. – Żałuję, ale temu bydlęciu brakuje koła sterowego. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to proponowałbym jakąś łatwą drogę. Nie jestem przyzwyczajony do koni. – Zwierzę J.T. raz po raz podrywało przednie kopyta i robiło nerwowe ruchy na boki, przez co odległość między Arią i Julianem jeszcze wzrosła. – Gdzie to bydlę ma hamulce?
– Niech pan ściągnie wodze – zawołał Julian. – Przeklęci Amerykanie – mruknął pod nosem. – Dlaczego Anglicy tak walczyli o tę ziemię? Ario, jak on się nazywa?
– Porucznik Montgomery – odkrzyknęła przez ramię i puściwszy klacz krótkim galopem, odjechała z dziedzińca przed stajnią. Kierowała się w stronę górskiej ścieżki.
Julian podążał za nią. J.T. wciąż jeszcze znajdował się na stajennym dziedzińcu, jego koń kręcił się bezsensownie w koło.
Aria wiedziała, że jej jedyną szansą na zgubienie porucznika Montgomery’ego jest natychmiastowe zostawienie go daleko z tyłu lub zgubienie na krętej i często rozwidlającej się ścieżce. Miała wypoczętą klacz, spragnioną wybiegania. Gnając zwierzę wyżej i wyżej w góry, zaspokajała więc jego potrzebę.
Im wyżej docierała skalistą ścieżką, tym bardziej rozrzedzone było suche i rzeźwe powietrze. Dookoła rósł wysoki, sosnowy las, drzewa osłaniały Arię przed promieniami porannego słońca. Od czasu do czasu na ścieżkę wpychały się wielkie, szare głazy i robiło się bardzo wąsko. Klaczy kilka razy omsknęło się kopyto, lecz Aria mimo to niezmordowanie parła naprzód.
Spociła się z wysiłku. Na zakręcie zerknęła przez ramię i stwierdziła, że Julian jedzie niedaleko za nią. Uśmiechnęła się, bo nie zobaczyła ani śladu porucznika Montgomery’ego. Pokazała Julianowi, że skręca w prawo. Kilka kilometrów dalej znajdowało się źródło. Pomyślała sobie, że mogą się tam zatrzymać i odpocząć… albo i nie odpoczywać.