Odgarniała sprzed siebie gałęzie, twarz ukryła w końskiej grzywie, żeby uniknąć uderzenia. Nim osiągnęła źródło, galop wprawił ją w upojenie. Wreszcie zeskoczyła z konia i głęboko odetchnęła czystym, górskim powietrzem: Zrozumiała, jak bardzo tęskniła do kraju.
Nadjechał Julian. Twarz miał wilgotną od potu i gniewnie wykrzywioną.
– Ario, muszę zaprotestować. Dama w żadnym wypadku nie powinna jeździć taką trudną trasą. To o wiele za poważne wyzwanie dla kogoś tak delikatnej natury.
– Zamierzasz siedzieć na koniu i mnie łajać czy wolisz zsiąść i mnie pocałować?
Przez moment wydawał się wstrząśnięty, lecz zsiadł i wziął ją w objęcia.
– Zmieniłaś się – szepnął, zanim złączył się z nią w pocałunku. – Umówmy się na schadzkę, kochana – szepnął, przylegając ją do siebie. – Nie wiem, jak długo jeszcze zniosę bekanie na ciebie. Ale twoi poddani chyba kręciliby nosami, gdyby pierworodny urodził się zbyt szybko po ślubie.
Aria odchyliła głowę, podsuwając szyję do pocałunków – było jej bardzo przyjemnie.
– Ija, wio, ty stara szkapo! Wio! – J.T. wpadł na polankę jak rakieta, robiąc też mniej więcej tyle hałasu. Klacz Arii była przywiązana, ale hrabia puścił swojego konia wolno, więc spłoszone rwetesem zwierzę pokłusowało ścieżką w dół.
– Niech pan przyprowadzi z powrotem mojego konia – zażądał Julian. Twarz znów poczerwieniała mu od tłumionej wściekłości. J.T. wyglądał jak uosobienie skruchy.
– Naprawdę bardzo przepraszam, hrabio, ale nie mogę zostawić księżniczki. Chyba będzie pan musiał pogonić za tym koniem sam. Albo może pan wziąć mojego wierzchowca. Boże, cóż to była za wspinaczka! Chyba ze dwadzieścia razy zdawało mi się, że już, już lecę. Ledwie żyję. – Zsiadł z konia.
Aria spiorunowała go wzrokiem. Bez wątpienia kłamał, bo w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. Przeciwnie, sprawiał wrażenie gotowego do jakiegoś prawdziwego wyczynu.
– Żyjesz, księżniczko?
– Dla pana jestem „wasza wysokość”, poruczniku – powiedziała i odwróciła się do Juliana. – Pójdę z tobą poszukać konia. A pan – wskazała J.T. – zostanie tutaj.
J.T. spuścił oczy.
– Chciałbym uczynić zadość życzeniu waszej wyniosłości, ale…
– Waszej wysokości – burknął Julian. – Ario, stanowczo nie życzę sobie towarzystwa tego prowincjonalnego idioty ani minuty dłużej. Jak tylko wrócę do pałacu, zatelegrafuję do rządu amerykańskiego i złożę oficjalny protest. Chodź, Ario. A ty tu zostajesz, człowieku.
Julian wziął Arię za ramię i zaczęli się oddalać.
– Przepraszam cię, kochanie – powiedziała Aria. – Gdy tylko sprzedamy wanad i w skarbcu znowu znajdzie się trochę pieniędzy, odeślę go, skąd przyjechał.
– Nie wydaje mi się, żebym był w stanie znieść go tak długo. To ciemny, ordynarny osioł. Głupszy niż większość parobków.
– Nie wszyscy są tacy. W Ameryce poznałam paru całkiem inteligentnych ludzi.
– Jakim cudem uwolniłaś się od swych gospodarzy, że udało ci się poznać amerykańskich parobków? Czy właśnie w ten sposób wpakowałaś się w „kłopoty”, jak to wyraził ten elokwentny idiota? – Julian popatrzył na nią badawczo.
– Nie, no… Chciałam powiedzieć, że…
– Heeej – zawołał J.T. – Hrabio, znalazłem panu konia. – Niczym giermek nadbiegł ścieżką, trzymając wodze ogiera. – Czarne bydlę – powiedział lękliwie. – Cieszę się, że nie muszę na nim jeździć. Niech pan trzyma, hrabio. – Wręczył Julianowi wodze. – Wiecie co? Mam whisky. Chlupniemy sobie?
– Jacy my? – spytał Julian z pogardliwym parsknięciem. – Ario, musimy niezwłocznie wrócić, żebym mógł zatelegrafować. Nie, lepiej połączę się drogą radiową z tym, jak mu tam? O, Roosevelt. Połączę się z nim i zaprotestuję przeciwko nieznośnej sytuacji, w jakiej nas postawił.
– Może pan połączyć się drogą radiową z prezydentem Rooseveltem? – zainteresował się J.T. – Musi pan być cholernie wpływowym facetem. To na pewno pomaga nadrobić braki we wzroście.
Aria stanęła między mężczyznami widząc, że Julian uniósł szpicrutę.
– Julianie, proszę cię. To byłoby tak, jakbyś uderzył w rząd Stanów Zjednoczonych. Pozwól, proszę, że z nim porozmawiam. – Wyraziła tę prośbę bardzo przymilnym tonem.
Julian obrócił się na pięcie i wrócił nad źródło.
– Robisz z siebie głupka – burknęła do J.T. – A w ogóle to gdzieś ty się nauczył tak dobrze jeździć konno?
Uśmiechnął się.
– W Colorado, na grzbiecie najwredniejszego dzikiego konia, jakiego potrafili mi wynaleźć młodzi Taggertowie.
– Ten prowincjusz, którego udajesz, jest okropny, ale twoja zazdrość jest wręcz nie do zniesienia.
W jednej chwili przestał się uśmiechać.
– Ładna mi zazdrość! A skąd wiesz, że to nie twój hrabia Filuje przenieść cię na tamten świat? Może to on zorganizował porwanie na Key West. Może chce cię usunąć z drogi, aby ożenić się z twoją bezrozumną siostrzyczką.
– Nie mieszaj w to mojej siostry! – Urwała. – A skoro już o niej mowa, to co robiliście we dwoje, kiedy byłeś gościem mojego dziadka? Wczoraj wieczorem Gena mówiła wyłącznie o tobie.
– Naprawdę? – J.T. wyszczerzył zęby. – To ci zepsute dziecko.
– Jak śmiesz! – Aria zacisnęła dłonie w pięści.
– Lepiej nie spoufalaj się ze mną za bardzo, księżniczko, bo zbliża się twój ogierek. I lepiej ostrzeż go, że jeśli mnie dotknie, to owinę mu tę szpicrutę dookoła gardła. Na cztery razy na pewno starczy – zakończył z uśmiechem.
– Zostaw nas samych – syknęła do J.T., widząc nadchodzącego Juliana. – Mówię ci, zostaw nas samych.
– Najpierw muszę się przekonać, że można mu ufać. Siemanko, hrabio – powiedział głośno. – Obecna tu jej wysokość tak mi wygarnęła, że uszy mi oklapły. Bardzo przepraszam, jeśli nie traktuję należycie osoby z rodziny królewskiej. Niestety, my, Amerykanie, nie jesteśmy przyzwyczajeni do królów, książąt i podobnych okazów. Idźcie sobie we dwoje przodem. Będę trzymał się za wami w przyzwoitej odległości.
Hrabia Julian przez całe życie był otoczony służącymi, takimi służącymi, którzy okazywali mu szacunek i znali swe miejsce. Uznał więc, że Amerykanin wreszcie zrozumiał swoją rolę. Odwrócił się znów do Arii.
– Pójdziemy na spacer, kochana? Może porozmawiamy o przygotowaniach do ślubu. Moim zdaniem nie powinniśmy czekać ze ślubem dłużej niż trzy miesiące. Akurat będzie jesień, spędzimy miodowy miesiąc w tej królewskiej rezydencji w górach.
– Muszę się zastanowić. Dookoła trwa wojna.
– I dlatego zawiera się wiele małżeństw. Ludzie potrzebują odrobiny szczęścia.
– Jestem tego samego zdania, księżniczko – odezwał się J.T. zza ich pleców. Zrównał się z nimi. – Ładnie wyglądacie jako para. Powinniście połączyć swoją przyszłość dla dobra świata. Księżniczka mogłaby wystąpić w długiej, białej sukni, symbolu czystości, i do tego w koronie z diamentami, byle niezbyt wysokiej, ze względu na jego niewysoką hrabiość. Widzę to oczami duszy.
Hrabia Julian uniósł szpicrutę.
– Naturalnie – ciągnął J.T. – Stany Zjednoczone pokryją koszty ceremonii ślubnej w ramach wdzięczności za sprzedaż wanadu.
Hrabia opuścił szpicrutę.
– Wracamy do pałacu – powiedział, biorąc Arię za ramię i odciągając ją od J.T.
Aria była zła na siebie. W drodze do koni przysięgła sobie, że jakoś zgubi porucznika Montgomery’ego i spędzi trochę czasu sam na sam z Julianem.
Julian miał nieprzeniknioną minę. Podsadził ją na siodło, potem sam dosiadł wierzchowca. Wszyscy troje ruszyli stokiem w dół.